Po opisach zbrodni szwedzkich i islandzkich tym razem przeczytałem kryminał norweski.
Zaczyna się standardowo – imigrantka z Estonii celowo i ze skutkiem śmiertelnym przejechana samochodem oraz dziecko, które zaginęło w bardzo spokojnej dzielnicy w pobliżu domu. A potem akcja rozwija się jak to w Skandynawii – przestępca, żeby być przestępcą musi być nieźle psychicznie zaburzony. Psychopatka, ktoś pozbawiony wyższych uczuć w wyniku trudnego dzieciństwa, charakteropata no i obowiązkowo pedofil – oto kandydaci na sprawców. Osobliwością tej opowieści jest jednak to, że policjanci prowadzący śledztwo też są nieźle pokręceni – komisarz socjopata, pani detektyw z poczuciem małej wartości i problemami interpersonalnymi wyniesionymi z adopcyjnej rodziny, inspektor, który po dwóch piwach jest właściwie niezdolny do akcji (cóż, ten akurat jest rdzennym Norwegiem).
Można odnieść wrażenie, że na dobrą sprawę przestępcy i policjanci mają podobne problemy i traumy, tyle tyko że jedni mordują, porywają, niszczą etc., a ci drudzy uciekają od swoich demonów w sposób społecznie akceptowany.
Książkę czyta się dobrze, akcja jest potoczysta, niektóre obserwacje nader plastyczne, jak scena z muzułmańskim biznesmenem, który oficjalnie chodzi do meczetu, a nieoficjalnie na ruskie dziwki… Jeśli jeszcze dodam, że pani detektyw jest adoptowaną Koreanką to mamy jeszcze do kompletu multikulti w całej okazałości. Autorka zaczynała od książek dla młodzieży, co widać w opisach zachowań naiwnych 11-latek, które próbuje zwabić pedofil. A tytuł? Cóż, w książce są ule, pszczoły i miodowe lody, ale też jest to metafora – każdy człowiek ma słaby punkt, zawsze można znaleźć coś, na co „poleci” jak pszczoła do miodu, nawet jeżeli wie albo powinien wiedzieć, że to pułapka.
Jeżeli więc macie ochotę na coś słodkiego i wolne popołudnie – możecie oddać się lekturze.