Gdybym miała podsumować jednym zdaniem drugi tom Zaprzysiężonych powiedziałabym – gdzie diabeł nie może tam wikingów pośle. Orm Zabójca Niedźwiedzia i ocalała garstka załogi Fiordu Łosia trafiają do Konstantynopola. Złote Miasto nie jest jednak najlepszym miejscem do życia dla bitnych i cieszących się złą sławą wikingów. A dla niezbyt bogatych i pozbawionych statku wikingów jest wprost miejscem fatalnym. Jeśli jednak Orm myślał, że nie może już być gorzej, to zdecydowanie był w błędzie. W ulicznej bójce traci miecz wyniesiony z grobowca Attyli – miecz na którym wyrył informacje jak trafić do skarbca wodza Hunów. Tak zaczyna się dynamiczna i nie pozwalająca czytelnikowi na oderwanie się akcja. Robert Low znowu zaoferował nam szaloną “jazdę” z dzikimi wikingami, choć tym razem zamiast żeglować po morzach i oceanach żeglują po morzu piasku. Bohaterowie są tacy jakich się spodziewamy – brudni, brutalni, wulgarni, wojowniczy, bardzo często bezmyślni ( poza Ormem, ten dla odmiany myśli nieco za dużo), sprowadzeni częstokroć do najprostszych potrzeb – nażreć się, uchlać i wychędożyć każdą babę w zdobywanych miejscowościach, oraz te które da się kupić w innych miejscowościach. Mimo takiego przedstawienia postaci nie da się ich nie lubić. Na swój bowiem sposób są honorowi i troszczą się o swoich współtowarzyszy. Orm, jak to Orm, w dalszym ciągu jest piekielnie inteligentny, ba niemal genialny – sądząc po szybkości z jaką uczy się nowych języków, daje sobie radę w trudnych negocjacjach czy rozwiązuje łamigłówki logistyczno – strategiczne. Jednocześnie jest to jedyna postać w książce, o której wiemy na pewno, że rozmyśla, ma wątpliwości, a okrucieństwa których jest świadkiem pozostawiają w niej jakiś ślad. Orm nie tylko odczuwa ciężar jarlowania, ale również widzi i słyszy ducha Einara – swojego potępionego poprzednika. Jednak to nie postacie, ani ich wewnętrzne przeżycia są tym, za co cenię pisarstwo Roberta Low`a. Zdecydowanie bardziej szanuję autora za to, że pokazał ten aspekt historii wikingów, o którym tak łatwo zapominamy – obecność wikingów na bliskim Wschodzie – w służbie basileusów oraz większych i mniejszych władców wysp i wysepek. Pokazał zderzenie trzech religii – chrześcijaństwa, islamu i pogańskich wierzeń w Odyna. A czasami ukazywał swoiste “pomieszanie z poplątaniem” jakie w umysłach twardych wychowanych w pogaństwie wikingów siało świeżo przyjęte chrześcijaństwo ( mój ulubiony fragment : “ewangelie to takie chrześcijańskie sagi(..) , Opisał w niej koniec świata… czyli Ragnarok? – Też mi rewelacja…”). Wplótł szary, siermiężny wątek nordyckich wojowników w barwny kobierzec wschodniego świata. Świata, który choć na pierwszy rzut oka kolorowy, bogaty i nadzwyczajny kryje pod spodem tę samą brutalną walkę o władzę, znaczenie i pieniądze co świat północnych władców. Jeśli mam jakieś zastrzeżenia do Wilczego morza to jest to logika fabuły która niestety tu i tam nieco się sypie i wtedy spod wartkiej akcji zaczynają niczym w kiepskim teatrze wystawać rusztowania dekoracji po których gania zdenerwowana obsługa techniczna. Ale takie przemyślenia pojawiają się dopiero po tym, jak przeczyta się ostatnią stronę i nieco ochłonie.
Mimo wszystko, czekam na trzeci tom