Wikingowie z drużyny Orma Zabójcy Niedźwiedzia założyli siedzibę gdzieś nad morzem bałtyckim. Z dawnej drużyny Einara została ich już tylko garstka. Siedzą więc w halli, żrą, piją, macają dziewki, hodują konie i wspominają dawne wydarzenia. Jednak tak naprawdę wciąż marzą o tym, że wyruszą na nową wyprawę która zaprowadzi ich znowu do legendarnego kurhanu Attyli i bajecznego skarbu. Ale nie wszyscy tęsknią za wyprawą na step. Orma wcale nie ciągnie do nowej wyprawy. On chce hodować konie i zapomnieć o skarbie, choć ma świadomość tego, że klątwa runicznej szabli prędzej czy później zmusi go do wyprawy w step i zmierzenia się z widmami tych którzy pozostali w grobie – Hildy i Einara.Trzeci tom przygód drużyny Orma dość zdecydowanie różni się od poprzednich. Mniej mamy ukazywania świata w jakim przyszło żyć wikingom, mniej nawet opisywania obyczajowości wikińskiej. Tym razem autor pożeglował w kierunku sag i opowieści. Trzeba oddać autorowi sprawiedliwość, że nie jest łatwo pisać o wędrówce przez lodowe pustkowia, zatem zabieg z opowieściami snutymi przy ognisku jest całkowicie usprawiedliwiony. Zresztą opowiadania i przypowieści wychodzą tylko opowieści na zdrowie. Mniej również mamy spektakularnych bitew i pojedynków a więcej opowieści o ludziach którzy goniąc za srebrnym mirażem poważyli się na piekielnie wręcz trudną i niebezpieczną wyprawę. Czytając o wyprawie przez lodowe pustkowia, spaniu przy ogniskach na mrozie, odcinaniu odmrożonych kawałków ciała, nie raz i nie dwa kuliłam się na wspomnienie zimna które dawało mi w kość na przystankach. I wolałam nawet nie wyobrażać jakie katusze przechodzili uczestnicy awanturniczej wyprawy.
Jeśli chodzi o bohaterów, to prócz dobrze nam już znanych członków drużyny Orma oraz wyjątkowo nie lubianej przez autora postaci mnicha Martina w tomie trzecim autor wprowadza dwóch małolatów, którzy za kilka lat zatrzęsą Europą. Pierwszym z nich jest Włodzimierz, syn Jaropełka, późniejszy Włodzimierz I Wielki, drugim Olaf Tryggvason, władca Norwegii. Obie postacie historyczne mają jedną cechę wspólną – przeszły na chrześcijaństwo i próbowały utworzyć państwa narodowe, wykorzystując chrześcijaństwo jako spoiwo. Włodzimierzowi się udało. Olafowi trochę mniej. (za wcześnie zginął). Autor sugeruje, że Włodzimierz wywiózł z grobu Attylii wielkie bogactwa i to one pozwoliły mu pokonać braci. Olaf, który dochował wierności drużynie, nie wzbogacił się, aż tak, więc możemy się domyślać, że było mu znacznie trudniej dokonać zjednoczenia Norwegii. Nie da się również ukryć, że autor znacznie większą miłością darzy postać Olafa niż Włodzimierza, z pierwszego czyniąc natchnionego barda, nieomalże jasnowidza. Przypowieści którymi raczy nas to dziecko, nie powstydziłby się niejeden przywódca czy myśliciel. Włodzimierz na tym tle wypada jak rozkapryszony smarkacz, którego całą siłą jest jego wikiński dowódca, wuj Olafa.
Niestety to właśnie te psychologicznie nieprawdziwe postacie dzieci czy nastolatków są według mnie największym mankamentem pisarstwa Roberta Low. Tak jak przesadził w pierwszym tomie z umiejętnościami i wiedzą Orma, tak teraz zdecydowanie przesadził z Olafem Tryggvasonem. To prawda, że w tamtych czasach dzieci dojrzewały szybciej, bo i też życie było trudniejsze i krótsze, ale na miłość boską, 8-9, czy 12 latkowie nie mają aż takiej wiedzy i umiejętności społecznych, żeby dorośli wojowie słuchali ich posłusznie rozdziawiając gęby.
Jeśli jednak przymkniemy oko na tę przesadę, to książkę Roberta Lowa będzie się nam czytało bardzo przyjemnie. Ja w każdym razie na pewno sięgnę po kolejny tom.