A miało nie być kolejnego tomu… Jednak autor dał się namówić fanom na kontynuację cyklu. I, w mojej opinii nie wyszedł na tym najlepiej. Niektóre historie powinny zakończyć się tam, gdzie planował autor i żadne namawiania – ani czytelników, ani wydawców nie powinny tego zmieniać. Krwawy Topór to tak naprawdę opowieść o dorastaniu do przeznaczenia. Albo do tego, co się za swoje przeznaczenie uznaje. Przyszły król Ludzi Północy Olaf Tryggvasson otrzymuje wiadomość od Orma Zabójcy Niedźwiedzia, że pojawiła się szansa na zdobycie niezwykłego artefaktu Topora zwanego Córą Odyna lub Krwawym Toporem. Oprócz wiadomości Orm przysyła też kilku Zaprzysiężonych aby strzegli młodego księcia. Krucza Kość rzuca się w wir przygody. Szybko orientuje się, że graczy jest więcej i że będzie musiał stawić czoła innym pretendentom do sięgnięcia po przeklęte ostrze, które czyni królów, ale jednocześnie ich niszczy. Razem Olafem pożeglujemy przez nieprzyjazne północne morze do Irlandii i na wyspę Man a potem do wybrzeży Finlandii zmagając się z klimatem, przeciwnikami i przeciwnościami losu.
Pomysł całkiem niezły. Wykonanie nie najlepsze. Przede wszystkim w trakcie lektury nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przeglądam skrypt powieści, a nie czytam samą powieść. Choć niby logice niczego nie można zarzucić, to jednak aż nadto wyraźnie widać fastrygę którą autor połączył sceny. Sam Krucza Kość, który w trzecim tomie prezentował się całkiem nieźle jako jeden z pobocznych bohaterów jako samodzielny bohater zdecydowanie się autorowi nie udał. Nie przekonuje nas w żadnej z ról w jakich próbuje go ukazać Robert Low. Ani jako zbuntowany młodzieniec postawiony wobec niezwykle trudnego zadania, ani jako człowiek który zaczyna sobie uświadamiać czym naprawdę jest “gra królów”, ani jako młody człowiek zaczynający rozumieć swoje powołanie i przeznaczenie. Jest płaski, jednowymiarowy, nudny, a jego przypowieści – które tak dobrze sprawdzały się w poprzednim tomie – w tym jedynie nużą. Jest więc sobie Olaf Tryggvasson, obija się od ściany do ściany, raz zachowuje się jak smarkacz, raz jak wyjątkowa menda. Plącze się po fabule a fabuła plącze się jak motek ofiarowany kotu. Nawet sceny walki, tak udane w poprzednich tomach – w tym straciły blask i swoją siłę. Epatują jakąś wulgarnością, której w poprzednich tomach nie było, choć przecież i tam nie brakowało mało subtelnych opisów zmagań walczących wojów. A najgorsze czeka nas na koniec..
[UWAGA SPOJLER!!!]
Ni z gruszki ni z pietruszki tuż przed scenami finałowymi w fabule pojawia się nagle we własnej osobie Orm. Logika wywija młynka i staje obok czytelnika na uszach. Skoro Olaf ścigając swoje marzenie musiał się tyle nabiedzić żeby dopchać się do magicznej jaskinii, a Orm zjawił się tam w tym samym czasie aby go wesprzeć to…. po jakie licho kazał Olafowi ganiać Martina po północnych krainach?! Nie mogli popłynąć od razu razem? Jaki był sens takiej niecnej zabawy z młodzieńcem? Przygotowanie go do rządzenia? To już lepszych sposobów nie było? Naprawdę trzeba było go puszczać z kilkoma zaufanymi ludźmi w tak karkołomną wyprawę? Przecież kilka razy Olaf ledwo wymknął się ze śmiercionośnej pułapki? Taki test na dorosłość? Ale dlaczego akurat Orm? Bo tak fabularnie pasuje? Nie kupuję tego.
[KONIEC SPOJLERA]
Niestety tym razem nawet umiejętności pisarskie nie pomogły Robertowi. Piąty tom opowieści ze świata wikingów wyszedł ze zbyt dużym zakalcem by dało się go strawić, nawet z popitką. Nie ukrywam, że jestem zawiedziona i żałuję, że autor dał się namówić na napisanie kolejnego tomu.