(3,8 / 5) Akcja trzeciego tomu rozpoczyna się w momencie, gdy Feyra znów zjawia się na dworze Wiosny. I zaczyna ryzykowną grę. Musi przekonać Tamlina, że Rhys ją zniewolił, i że w dalszym ciągu jest wierna władcy krainy wiosny. Wszystko po to, by dowiedzieć się, jakie są plany króla Hybernii oraz czy Tamlin rzeczywiście jest jego sojusznikiem. Bowiem wszystko nieuchronnie zmierza do konfrontacji, do ostatecznego epickiego starcia dobra ze złem Zaczyna się niebezpieczna gra o to jak naprawdę będzie wyglądał świat Prythianu.
Sądziliście, że w tomie drugim było szybkie tempo? No, to przy lekturze tomu trzeciego zapnijcie pasy, bo autorka jeszcze podkręciła tempo. Tym razem dołożyła political fiction czyli istne żywe szachy. Intrygi, sojusze, zdrady, zdrady, sojusze, intrygi. I nie myślcie, że tylko ci źli korzystają z brzydkich chwytów. Ci dobrzy też mają to i owo na sumieniu. Może i dobrze, bo zdecydowanie mam dość opowieści, gdzie bohaterowie są szlachetni do urzygania, a przez to płascy, jednostronni i nudni. Feyra dojrzała, nauczyła się zasad panujących w świecie fae, ba, okazało się, że jest całkiem utalentowanym graczem i mimo moralnych dylematów potrafi być bezwzględna i nieźle namieszać. Obawiałam się długich opisów wychodzenia z traumy sióstr przemienionych przez zanurzenie w kotle, ale na całe szczęście ten watek został potraktowany dość marginalnie. Zaskoczyło mnie natomiast konsekwentne portretowanie ojców bohaterów jako co najmniej nieudaczników. Zwłaszcza ojcowie fae to jeden w jednego potwory. Zupełnie nie przejmują się losem swoich dzieci traktując je jako pionki na szachownicy, atuty w grze, użyteczne narzędzia, ale nigdy istoty. Aż dziwne, że tak traktowani Mor, Rhys, Kasjan, czy nawet Tamlin zachowali w sobie jakiekolwiek dobro. Zwolennicy romantasy też nie będą zawiedzeni, romans między Feyrą i Rhysandem przemienia się w wielką, płomienną, jedyną, przeznaczoną od zarania dziejów miłość, z rzecz jasna wielkim, płomiennym, wybuchowym i sądząc po ilości stron- zdecydowanie galaktycznym seksem.
Jeśli chodzi o zapożyczenia to tym razem autorka „pojechała po całości”. O ile w poprzednich tomach nawiązywała do mitologii celtyckiej, czy do popularnych baśni, o tyle w tym zabrała się za kanibalizowanie motywów… biblijnych. Mamy motyw ucieczki z Egiptu, przejścia przez morze czerwone a nawet wytłumaczenie mazania drzwi krwią baranka. Po prostu była to ofiara dla Amreny! Coś przegapiłam? A tak, Serafiny też są. Niestety momentami miałam wrażenie, że autorce trochę zabrakło pomysłów i powtarza wątki i schematy z tomu drugiego. No i na koniec największa łycha dziegciu w całej beczce miodu: autorka znowu funduje nam zakończenie w stylu „zabili go i ucik bo miał w … drucik”. Albo miał magiczny kocioł, albo magicznych przyjaciół, albo cokolwiek innego. Zdecydowanie psuje to zakończenie i przesuwa je z heroizmu w kierunku absurdu. Podobnie jak podkurczające się palce u stóp głównej bohaterki.
Pomimo różnych wpadek, zapożyczeń i powtórzeń ( te podwijające się palce u stóp Feyry….) jest to przyjemny i jak dotąd najlepszy tom w całym pięcioksiągu.