(1,5 / 5)
Skandynawia. Chrześcijańscy misjonarze zakładają klasztory, ale ludność pozostaje przy starej wierze i tradycjach. Wojownicy wyruszają na wyprawy łupieżcze, a czas po powrocie umila im skald – pieśniarz i poeta, taki jak Ainar.
Zanim zacznę, to zaznaczę tylko, że czytałam wydanie drugie, obecnie dostępne jest czwarte.
W opisie wydawcy znajdziemy: „Ainara kochają kobiety – i nic dziwnego, gdyż jest waleczny, przystojny, dowcipny, inteligentny, sprytny i obeznany ze sztuką miłosną. Przede wszystkim jednak dlatego, że jest znakomitym skaldem, poetą, którego pieśni są powszechnie znane…”. I w sumie to wystarczy, żeby udowodnić, że bohater jest idealnym wcieleniem Gary’ego Stu, czyli męską Mary Sue. Do tego jest aroganckim, egocentrycznym, antypatycznym dupkiem i wkurzającym palantem. Jednym słowem, kojarzył mi się dość jednoznacznie z Mordimerem Piekary. Całe szczęście Ainar dobrze o tym wie i dobrze mu się ze sobą żyje (sporo narcyzmu też tu jest), dzięki czemu nie jest tak zakłamanym hipokrytą jak Mordimer. I byłoby to ok, gdyby nie poziom zajebistości bohatera, bo w końcu nie każdy główny bohater musi być postacią pozytywną. Co nie zmienia faktu, że bardzo trudno wykrzesać sympatię do skalda i mu kibicować; momentami raczej kibicuje się jego przeciwnikom.
Karmiciel kruków to trzy opowiadania.
W pierwszym Ainar bierze udział w pojedynku na poezję, podczas którego czytelnikowi cierpną zęby. W tym czasie bohater onanizuje się swoimi słowami, a autor tłumaczy czytelnikowi zawiłości nordyckiej poezji. Szkoda tylko, że te zawiłości niezbyt są potem wykorzystane – bo kiedy Ainar zachwyca się swoimi keningami, czytelnik stwierdza, że to nie są keningi tylko porównania proste jak konstrukcja cepa, a to jednak nie to samo. Potem mamy trochę scen w stylu: ręka, noga, mózg na ścianie, które niestety są pełne stopklatek i statyczne jak strategie turowe.
W drugim tekście nasz bohater bawi się w Wiedźmina i ma stoczyć pojedynek z upiorem. Jaki to był fajny pomysł. Widać tu było zalążek klimatu i jakieś przebłyski faktu, że bohater naprawdę nie musi być genialny w każdej dziedzinie. Niestety wykonanie już takie dobre nie było.
Trzeci i najdłuższy tekst jest bardzo mocno inspirowany Imieniem róży. Zdecydowanie za mocno, chociaż tu pojawia się trochę klimatu śledztwa w niezbyt świętym klasztorze.
Wszystkie opowiadania dość mocno kojarzyły mi się z teatrem telewizji i kiepskimi aktorami w tanich dekoracjach. Wszyscy bohaterowie drugoplanowi mają tylko imiona, a ci co ważniejsi jakąś jedną cechę wyglądu, bo o charakterze nie ma tu co wspominać. Wtykane od czasu do czasu w losowe miejsca w tekście staronordyckie słowa też w niczym nie pomagają. Tłumaczy je redakcja, bo znaczenia nie da się domyśleć z kontekstu, a używanie trzech różnych słów na to samo pokazuje wiedzę autora, ale nie buduje klimatu.
Pomysł był fajny, wykonanie woła o pomstę do Asgardu.