Michalak Katarzyna – Kroniki Ferrinu. Tom 1. Gra o Ferrin

kroniki-ferrinu-tom-1-gra-o-ferrin

Po tym jak Magda i Paweł bohatersko przebili się przez dzieła AutorKasi też postanowiłam zaryzykować. W końcu nie jedną chałę się w życiu czytało. Do zadania przygotowałam się mentalnie, poczytałam analizę dzieła, trochę recenzji i wybierając się w podróż tylko Grę zapakowałam do plecaka, żeby przypadkiem nie stchórzyć i nie zmienić zdania.

Dziś będzie trochę nietypowo, bo w punktach. Będzie też trochę szczegółów, ale postaram się nie spoilerować poza 50 stronę.

Wydanie drugie (mocno) poprawione

Mając świeżo w pamięci analizę zdziwiłam się mocno, że zawartość mojego egzemplarza wygląda trochę inaczej. Widać wydanie drugie doczekało się nie tylko ładniejszej okładki, ale też redaktora. Zdania zmieniły szyk, słowa zostały popodmieniane, a odnośniki do popkultury usunięte. Efekt jest jak najbardziej pozytywny – podejrzewam, że nadal dałoby się przyczepić do warstwy czysto językowej, ale zdecydowanie nie tak łatwo i z kwiatków nie dałoby się stworzyć łąki, a co najwyżej sporą wiązankę.
Brawo. Serio. Doceniam pracę nad tekstem nawet jeśli zostało to zrobione o jedno wydanie za późno.
Niestety fabuły ani bohaterów nie da się tak łatwo poprawić.

 

Jestem Sue, Mary Sue

Karolina/Anaela jest młodą anestezjolog ze stażem, stosującą medycynę mocno alternatywną, czyli zgodnie ze standardem pani Michalak. Nie dość, że jej wiek nie odpowiada nijak posiadanym (i wątpliwym) umiejętnościom medycznym, to na dodatek zachowanie zdecydowanie nie odpowiada wiekowi, bo dziewczę zachowuje się jak typowa nastolatka z opek, ewentualnie jak nastoletnie emo – dorośli są źli i nic nie rozumieją, świat jest szary i zły, a ja cierpię za miliony.
Oczywiście piękna jest, niepomiernie mądra. I szlachetna. I odważna. I leci na nią wszystko co chodzi i nie jest zegarem.
Jakby tego było mało, żeby wzbudzić moją antypatię, to na dodatek cierpi ona na ciężki przypadek eskapizmu i gadają do niej kurzołapy.
Oczywiście jak na prawdziwą Mary Sue przystało ma też do towarzystwa Scary Sue.

 

Zabójczy element komiczny

Zabójczy głównie dla szarych komórek głównej bohaterki i resztek pozytywnej opinii o niej. Bo niestety przy próbach wprowadzenia humoru nasza Mary Sue zostaje pozbawiona mózgu. Wtedy dostajemy takie kwiatki jak próba spojrzenia na własne czoło i rozważania czy teleport aktywowany zaklęciem mający przenosić do Ferrinu nie rzucił jej przypadkiem do Australii.

 

Instynkt samozachowawczy jest przereklamowany

Wszyscy bohaterowie mają siano zamiast mózgu (może poza ordynatorem szpitala i królem elfów) i zachowują się jakby chcieli popełnić efektowne samobójstwo, przy okazji pociągając za sobą jak najwięcej towarzyszy. Oczywiście prym wiedzie nasza Marysia Zuzanna. I to przez całą książkę.
Na dodatek wykazuje pod tym kątem takie zdolności, że autorka obdarzyła ją mocą… respawnu. Serio, serio. Jeśli bohaterka ginie wraca do punku wyjścia, czyli teleportu.

 

Białego persa kupię

Poza Analeą mamy oczywiście całe stado postaci drugoplanowych. Oczywiście ci, którzy są przeciw Mary Sue są źli. Postacie pozytywne nie przedstawiają sobą za wiele (poza tym, że ślinią się na widok naszej bohaterki i są gotowi rzucić się by ją własną piersią zasłaniać). Za to czarne charaktery to inna sprawa (chociaż ci też się ślinią). Źli są tak sztampowi, groteskowi i przerysowani, że do atrybutów czarnego charakteru brakuje już tylko bondowego białego kota. Berenika kojarzyła mi się z czarnym charakterem z telenowel brazylijskich, a za każdym razem kiedy autorka opisywała Sellinarisa (który to jest co prawda zły, ale też nieziemsko przystojny) widziałam po kolei wszystkie Disneyowskie czarne charaktery.

 

Opkowa skleroza atakuje

Często autorzy opek zapominają o wprowadzonych przez siebie regułach świata, lub po prostu radośnie je ignorują. Kiedy Karolina wyszła z teleportu miała na czole tatuaż leczącej (teleport z funkcją tatuażu – wow, ciekawe czy znaczki są losowe, czy zależą od akcentu na zaklęciu składającym się głównie z apostrofów), które są teoretycznie nietykalne.
I co? I bohaterka obrywa. I to nie raz. Do tego mamy grożenie nożem. Próbę gwałtu (też niejedną) i parę innych jeszcze wątpliwych przyjemności zapewniających traumę, które nie miały prawa spotkać kogoś z immunitetem.

 

Znajome miejsca, przedmioty, kształty, drzwi

Zaczyna się tak sztampowo, że bardziej się nie da: bohaterka dostaje w swoje ręce typowy grymuar i dzięki zaklęciu w języku nieznanym, ale pełnym apostrofów teleportuje się do magicznej krainy. W krainie jest równie oryginalnie: gadające jednorożce, przystojne elfy, armia mroku, magiczne artefakty. I tak dalej i w tym stylu. W zasadzie można by listę zrobić – która scena z jakiej książki pochodzi.

 

…ale

Nie było aż tak źle. Serio. Zaczynałam czytać książkę przekonana, że w moje ręce trafiła chała nad chałami. I owszem – bohaterowie i świat są sztampowi do bólu, bohaterką jest Mary Sue, logika i fabuła wołają o litość. A jednak zdarzyło mi się czytywać dużo grosze rzeczy. Jest tu szczypta oryginalności (latające koty), jest parę naprawdę dobrych scen i trochę klimatu.
Całość przypominała mi wersję beta Dziewiątego Maga – podobny styl, klimat i zarys fabuły.
Gry o Ferrin nie da się polecić i zdecydowanie nie jest to dobra książka, ale nie jest to też chała nad chałami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *