Czy zastanawialiście się kiedyś w jaki sposób powstają demony? A w zasadzie skąd się wzięły? Czy biblijne wyjaśnienie jest poprawne? A może to my sami tworzymy demony? Może się nimi wręcz stajemy? W tomie czwartym – chyba najbardziej mistycznym ze wszystkich przeczytanych przeze mnie do tej pory części opowieści o Felixie Castorze, Fix będzie musiał zmierzyć się nie tylko z istotami nie z tego świata, ale także, a może przede wszystkim, z własną nie najciekawszą przeszłością.I znowu, porównania do Marlowa nasuwają się same. Można się tylko cieszyć, że autorowi wystarczyło umiejętności i talentu, by nie zmienić tego tomu w ckliwe wypominki nad ciężkim życiem dzieciaków w robotniczym Liverpoolu. I, by pomiędzy wierszami przemycić wiele niezbyt przyjemnych prawd – jak na przykład tę, że nie można w żaden sposób uciec od przeszłości. Pozostaje ona w nas i poza nami, we wszystkich ludziach których spotkaliśmy na swojej drodze, we wszystkich czynach i wszystkich działaniach które w stosunku do tych ludzi podjęliśmy, albo i nie podjęliśmy. Nasze własne złe działania o których nawet nie mamy pojęcia, że były złe, nasze własne szlachetne czyny – wszystko odbija się w ludziach wokół nas. I może zaowocować w sposób którego nie przewidzielibyśmy w najgorszych rozważaniach i nie zobaczyli w najbardziej koszmarnych snach.
Taka właśnie rzecz przydarzyła się Felixowi Castorowi. Przydarzyła dawno temu – i przydarzyła teraz. Bowiem ratując własnego brata i …. jak się później okazało, także bratanka musiał po raz kolejny wejść w konszachty z Asmodeuszem, co skończyło się w najbardziej opłakany z możliwych sposobów. Przyjaciel Castora i jego potworny gość uwalniają się z miejsca gdzie ukrył ich Fix i znacząc drogę krwią ruszają „w miasto”. I mizernym „pocieszeniem” jest fakt, że mściwe pazury demona dosięgnęły również zarozumiałych egzorcystów z Anathemy.
Najtrudniejsza i najbardziej smutna książka całego cyklu. Ale wciąż polecam do czytania. Bo inteligentne,j nie wpadającej w moralizatorstwo albo we łzawą cierpiętniczość literatury ciągle nie jest zbyt wiele.