Mam dziwne szczęście, czytać pierwsze tomy jako ostatnie. Tak było z serią Więzy krwi, tak jest i z pięcioksięgiem przygód egzorcysty Felixa Castora. Mój własny diabeł to pierwszy tom cyklu. I żeby nie trzymać Was w niepewności, od razu powiem – moim zdaniem to również najsłabszy tom serii. Gdyby przyszło mi zaczynać przygodę z książkami Mike Carey’a od tego właśnie tomu – nie wiem czy sięgnęłabym po kolejne. Najwyraźniej Carey należy do tego typu autorów, którzy w miarę tworzenia kolejnych przygód „rozkręcają się” i ubogacają swojego bohatera. Felix Castor z pierwszego tomu, jest bardziej podobny do Constantine niż do Richarda Chandlera. Ma mniej wątpliwości, mniej rozterek, niemal zupełnie nie zastanawia się, czy to co robi jest dobre. Ma swoje zadanie do wykonania, zagadkę do rozwiązania i tak naprawdę niewiele więcej go interesuje. Owszem ma wyrzuty sumienia w stosunku do Rafiego, ale nie ma tak charakterystycznych dla późniejszych tomów oporów przed rozmową z Asmodeuszem. Mnie ta jednostronność i nieco papierowość postaci głównego bohatera przeszkadza. Do mocnych stron książki należy intryga. Zagadka skonstruowana jest inteligentnie, rozwiązanie, choć od pewnego momentu przewidywalne nie pozostawia jednak poczucia zawodu czy niedosytu.
Interesująco przedstawiony został wątek pojawienia się, a w zasadzie nasłania na Felixa sukuba znanego później jako Juliet. Co prawda sama scena pożerania, za trzewia nie łapie, ale już walka z sukubem dwóch kobiet (jednej żyjącej i jednej martwej) w obronie naszego egozrcysty ma w sobie pewien smaczek. To bodaj jedyna scena w całym cyklu, kiedy dwie istoty płci żeńskiej biorą się za przysłowiowe łby dla naszego bohatera (co jak co, ale szczęścia do kobiet to Felix nie ma). A to że jedna z tych dam jest demonem seksu a inna tylko duchem dodaje owym scenom ironicznego posmaku.