Kapitanowi Rolandowi zwanemu Wywijasem właśnie wali się sufit na głowę. Bardzo dosłownie. To Anioły prowadzą kolejną krucjatę przeciw portowemu Necroville – mieście występku i piratów. Roland musi szybko odnaleźć swoją załogę i skombinować jakiś okręt, bo poprzedni dzięki bombardowaniu miasta i przyległości właśnie płynie w stronę dna.
Mortka zaczyna jak radził Hitchcock – od trzęsienia ziemi. Potem akcja przyśpiesza i zostaje okraszona demonicznymi okrętami, potworami morskimi, pościgami i bitwami morskimi.
A wszystko to w archipelagu Wysp Wszetecznych otoczonych ciekawymi (chociaż ledwo zarysowanymi) państwami. I w towarzystwie pierwszego mata z przeklętą rusznicą, drugiego mata w damskich fatałaszkach, pół goblina, fauna wyrzucającego słowa z prędkością karabinu maszynowego i lekko szalonego szamana imieniem Baobab.
Całość jest ładnie podana w oprawie z morskiego słownictwa, pirackiego slangu i kreatywnych przekleństw (zwłaszcza na początku, potem z tym ostatnim było im dalej tym gorzej).
Piraci w klimatach fantasy, napisani przez kogoś, kto się na morskich klimatach zna. Książka teoretycznie powinna mi się podobać, bo zawiera mieszankę rzeczy które lubię, ale im bardziej powinna, tym bardziej podobać się nie chce.
Poszczególni piraci są barwni i każdy z nich ma dodać element klimatu i humoru, ale często miałam wrażenie, że tylko temu służą, bo ich udział w fabule był minimalny albo żaden. Poza Baobabem, który jest chodzącym elementem deus ex machina, jeśli akurat trzeba użyć magii. Kraje niby są ciekawe, ale po pierwsze wyglądają trochę zbyt znajomo, a po drugie są ledwo naszkicowane i trudno uwierzyć w zachowanie i motywację mieszkańców. Sam Roland jest irytujący i najnudniejszy wśród pirackiej zgrai a czarny charakter i jego motywacje wyparowują z głowy zaraz po zamknięciu książki. Fabuła to taki trochę sensacyjny pościg, tylko zamiast samochodów mamy żaglowce. A przekleństwa i wyzwiska jak początkowo są sporadyczne i kreatywne tak pod koniec książki zmieniają się w podwórkowe przecinki. Nie docierały też do mnie żarty, poza poziomem „aha, to miało być zabawne”, ale może to akurat kwestia poczucia humoru.
Nie męczyłam się jakoś specjalnie przy lekturze, ale ani nie poczułam sympatii do bohaterów, ani nie obchodził mnie finał, ani los postaci. Zamiast wciągnąć i zaciekawić książka bardziej mnie nudziła i doczytałam bardziej z poczucia obowiązku niż dla przyjemności, chociaż bardzo trudno mi wskazać dlaczego.
Co parę stron coś mi zgrzytało podczas lektury i zdecydowanie nie mam z całością pozytywnych skojarzeń, mimo że lubię klimaty pirackie. Jednak trudno jest wskazać jakieś wyraźne wady, które zmieniałyby Morza w chałę, więc jest szansa, że książka komuś się spodoba.