(4 / 5)
Starszą panią jako główną bohaterkę już kiedyś dostaliśmy (i to nawet nie raz). Podobnie jak konflikt owej pani z lokalnym wikarym. Ale po pierwsze ta staruszka była wyjątkowo żwawą wiedźmą, a po drugie całość działa się gdzieś w Wilżyńskiej Dolinie, gdzie o magię dość łatwo. Staruszki w postapo jeszcze nie grali. A przynajmniej ja sobie nie przypominam.
Koślawa jest zielarką, lekarzem samoukiem i jedyną osobą pamiętającą czasy przed zniszczeniem cywilizacji. Według księdza i połowy wioski jest wiedźmą – wiekową wiedźmą stojącą jedną nogą w grobie. I kiedy pół wioski niecierpliwie czeka na ten ostatni krok, drugie pół zdecydowanie on niepokoi. Czytelnik zaczyna obserwować sytuację, kiedy Koślawa dostaje nowego ucznia, który o dziwo jest mniej durny niż wszyscy poprzedni.
Jest tu tyle fajnych pomysłów.
Apokalipsa wracająca we wspomnieniach zielarki widziana z perspektywy cywila, który nie do końca wie co się dzieje i po prostu stara się przeżyć. Łącznie z konsekwencjami takiego pokazania wojny – nie znamy wszystkich odpowiedzi i widzimy tylko fragmenty historii.
Fabuła pokazana z perspektywy osiemdziesięciolatki ze sprawnym umysłem, ale dość zużytym ciałem. Zirytowanej i trochę rozbawionej ludźmi, ich głupotą, ich niewiedzą. I strasznie wkurzoną na własne ciało, które ją ogranicza i które odmawia współpracy.
Postapo w wydaniu lokalnym – małego miasteczka na Mazurach w pobliżu Okartowa, gdzie konflikt wiedźmy z plebanem urasta do rangi lokalnej wojny. A to czy uda się zrobić zapasy na zimę jest ważniejsze niż to czy w większej wojnie wygrają „oni” czy „my”.
To, że nikt nie próbuje ratować świata, ani szukać globalnych odpowiedzi jest… odświeżające.
Wady niestety też są, zaczynając od świata, który wymaga sporego zawieszenia niewiary, kiedy w trakcie niecałych dwóch pokoleń – jakichś 60 lat – ludzie utracili nie tylko zdolność pisania i czytania, ale też dużo ludowej wiedzy ziołoleczniczej. I jak jestem w stanie, z trudem, przełknąć fakt, że zanikła powszechna umiejętność i nikt nie próbował zdobywać wiedzy praktycznej o, bo ja wiem, szczepieniu drzewek z książek, tak ta skleroza pokoleniowa, jeśli chodzi o wiedzę ludową jest trudniejsza do przełknięcia. Nagle nikt nie pamięta, że trzeba myć ręce? Jaki efekt mają suszone śliwki? I że mięso nie ma prawa być surowe? Jakoś tego nie kupuję.
Drugim poważnym problemem jest wikary – nie jego bezpośrednie działania, bo w te można bez problemu uwierzyć. Ale fakt, że jeden z niewielu wykształconych ludzi mających dostęp do jakiejś tam technologii i potężną organizację za sobą ląduje na zabitym dechami zadupiu, a nie… gdziekolwiek indziej (chociażby w sąsiednim, dużo większym, miasteczku).
Jakbym się miała bardzo czepiać, to postacie drugoplanowe mogłyby być bardziej rozbudowane, a te na dalszym planie ciut bardziej wyróżniać się od tła, ale biorą pod uwagę, że to debiut w dużej objętości, to autor i tak poradził sobie z bohaterami lepiej, niż niejeden bardziej doświadczony pisarz.
Jeśli zawiesimy niewiarę i przyjmiemy świat zbudowany przez autora dostaniemy oryginalne, lokalne, dobrze napisane postapo. Trochę gorzej, jeśli ktoś nie będzie w stanie przełknąć nagłej sklerozy, która dopadła mieszkańców okolicy….
Autor na konwentach zapowiadał drugim tom, ale na razie, niestety, ani widu ani słychu. Przeczytałabym z chęcią i przymknęłabym też oko na dziury w wiedzy lokalnej ludności.