Jeśli ktoś po przeczytaniu Mówcy umarłych myślał, że wysłana z ziemi flota z bronią masowej zagłady na pokładzie jest największym zmartwieniem kolonistów, to grubo się pomylił. Na planecie zamieszkałej przez 3 inteligentne gatunki nie może przecież być spokojnie i miło. Zbyt wiele do stracenia, zbyt wiele opcji, zbyt wiele przeciwstawnych interesów. I w środku tego wszystkiego mocno już postarzali Ender i Valentine. Muszą powstrzymać kolejny ksenocyd zagrażający świeżo odtworzonej cywilizacji robali i prosiaczkom.Tylko tyle i aż tyle. Tym czasem do walki o powstrzymanie zagłady włącza się trzeci byt inteligentny. Po stronie Endera i nacji zamieszkujących Lusitanię staje Jane – inteligencja zamieszkująca sieć. Staje do walki, ponieważ Ender i jego przybrany syn Miro są jej przyjaciółmi. Staje, chociaż ma pełną świadomość, że ujawniając swoje istnienie skazuje się śmierć, bo ludzie prędzej czy później wyczyszczą sieć z .. no właśnie z kogo? A może z czego? Z przerośniętego programu? Z wirtualnego bytu? Ze sztucznej inteligencji? Tak naprawdę to właśnie jest największym pytaniem Ksenocydu. Kim jest Jane? Czy przysługuje jej prawo do nazwy “żywa”? Czy niszcząc ją władze Gwiezdnego Kongresu dokonają kolejnego ksenocydu? Czy Ender po raz kolejny będzie musiał wcielić się w rolę mówcy umarłych – tym razem ucząc ludzi by spojrzeli z miłością na byt całkowicie niematerialny? Ksenocyd nie jest łatwą lekturą. Autor wciąga nas w świat wypełniony emocjami, pretensjami, żalami, rozgoryczeniem i gniewem. Po raz pierwszy, (rzecz jasna jeśli nie będziemy liczyli Endera na Wygnaniu) poznamy bliżej kolejną planetę skolonizowaną przez ludzi. Będą ukryte i jawne pytania o religię, religijność, ludzkie i nie tylko wybory oraz o metafizykę. Tak jakby autor chciał każdego z nas, sięgających po książkę spytać się – a ty? Co TY masz w głowie? Co by ci z niej wyskoczyło, gdyby mogło?
Ksenocyd mnie zmęczył. Głównie tym, że niemal co strona żąda i wymaga od czytelnika opowiadania się po jakiejś stronie, zastanawiania nad sobą, zadawania pytań które nie są ani łatwe ani przyjemne. Ale jako książce nie mogę mu nic zarzucić.
Hm, a ja zarzucałam. Drętwotę i nudę. Nic mi się tam nie podobało, nic, no, może oprócz mnogości ras rozumnych.
No nudy to akurat bym nie zarzuciła. Nie bardzo chcę spojlerować, ale za jedyne nudne momenty mogę uznać wewnętrzne rozterki Endera.
Nawet opis nieszczęsnych ludzi z planety Droga jest na swój sposób przerażający, ale nie nudny. Co do drętwoty, owszem są fragmenty sztywniackie – głównie tam gdzie wymądrza się Jane – ale znowu jest na to usprawiedliwienie – wszak Jane to wirtualny byt i trudno od niego wymagać erupcji emocji.