Pierwszą część Gwiazdy Pandory przeczytałem dawno strasznie, bo aż w marcu. Wspomnienia z niej zachowałem bardzo przyjemne, mimo początkowego podchodzenia do niej jak pies do jeża. Mimo tego obawiałem się jednak, że postaci pozapominałem już dawno a wątki pogubiły się po zakamarkach pamięci.
A to niespodzianka. Otwarcie Inwazji było bowiem jak wejście po pół roku nieobecności do ulubionej knajpy. Drzwi zamykają się za tobą ze znajomym szczękiem. Barman podnosi oczy znad baru, uśmiecha się spod wąsa i sięga po szklankę by nalać ci to, co zawsze. Opadasz na ulubiony fotel by delektować się napojem i jazzem sączącym się miękko z głośników…
…a barman-Hamilton z szaleńczym śmiechem wciska gaz do dechy. W dodatku robi to tak zręcznie, że nawet nie przechodzi ci przez myśl zapytać: dlaczego właściwie ta knajpa ma gaz?
Hitchcockowski model budowania akcji obowiązuje również w tej części. Od czasu kiedy wyruszyła tytułowa Ekspedycja z poprzedniej części sporo się działo. Skrót wydarzeń dostajemy w jedynym w swoim rodzaju stylu – mianowicie oglądamy skutki. Pan Hamilton jak zwykle pokazuje, że nie zapomniał o żadnej ze swoich postaci ani na moment; nikt nie zniknął w próżni na te półtorej roku które nam umknęły między książkami. Wszyscy zajmowali się czymś konkretnym, w konkretnym miejscu.
Jak mogą wiedzieć czytelnicy moich recenzji – oraz ci biedacy którzy muszą wysłuchiwać ich wczesnych wersji na żywo – bardzo często narzekam na to, że od postaci “wieje kartonem”. Niektórzy autorzy, mimo poświęcenia jednej trzeciej książki na ekspozycję, nie są w stanie spowodować żeby zaczęło mi na postaci zależeć. No bo kiedy ktoś od razu nadmienia co to nie on, i poznajemy go właściwie w ogniu akcji, to co o nim wiadomo? Że dobrze strzela. Hamilton zaś robi to zupełnie inaczej.
Widzimy człowieka wcinającego naleśnika, którego dostał w nagrodę za naprawę ekspresu – i już nie trzeba mówić, że to mechanik. Jakby mimochodem autor nadmienia, że człowiek pochłania naleśnika w ekstra tempie. Był głodny, bo kiedy przyjaciółka poprosiła go o pomoc z ekspresem, wybiegł z domu natychmiast. Mieszka daleko, a jest wcześnie rano – nie zdążył nic zjeść. Za jednym zamachem poznajemy relację dwojga ludzi i sporo cech charakteru bohatera. Dwoje ludzi wymienia się uśmiechami, mężczyzna zachwyca się wschodem słońca… Oglądamy jego zwykły dzień.
I kiedy niemal całą książkę dalej robi się gorąco, a ten facet wykazuje się cojones ze stali i badasserą godną niejednej postaci Banderasa, niemal gryziemy palce ze strachu że gość się przekręci. Czy tak by było gdyby od razu pokazano go z grzmiącym blasterem w łapie? Ośmielę się twierdzić, że nie. Show, don’t tell Hamilton ma opanowane do perfekcji.
Po raz kolejny też Peter pokazuje że jego wyobraźnia jest miejscem dzikim i szalonym, w które nie należy się zapuszczać bez wielkiej giwery i solidnego pancerza. Nie mogę wam powiedzieć zbyt wiele – popsułbym zabawę tym, którzy chwycą za tą książkę. Dość jednak powiedzieć, że w końcu poznajemy mieszkańców Alfy Dysona. Gatunek tak diametralnie różny od naszego, jak tylko się dało. A mimo to – kiedy już Hamilton przeprowadzi cały swój wywód – jest jasne i perfekcyjnie logiczne, dlaczego ten gatunek wygląda tak, a nie inaczej. Bo poznajemy całą jego historię. Od samego początku, od kilku osobników, przez wynalazek pługa, elektryczności, mikrofali, pola siłowego, aż po reaktor termojądrowy. A motywacja i kierunki rozwoju w tym są tak różne od ludzkich, że ani przez chwilę nie mamy wrażenie że patrzymy na ludzkość opakowaną w kostium. O, nie: to kosmici pełną gębą.
Książka oczywiście kończy się bezczelnym cliffhangerem. Jej kontynuacją jest kolejna dylogia (bo Hamilton nie umie chyba napisać po prostu jednej książki) pod tytułem Judasz Wyzwolony. Pędzę na nią polować, bo jestem cholernie ciekaw co będzie dalej – a to dość rzadko mi się zdarza. Polecam to i Wam, szanowni czytelnicy – dajcie się zabrać Hamiltonowi na przejażdżkę. Tylko mocno zapnijcie pasy…