Po raz kolejny na warsztacie Philippy wylądowała kobieta nietuzinkowa. Tym razem jest to Jakobina Luksemburska, postać niejednoznaczna, wymykająca się ocenom, postać skryta za wielkimi tego czasu, lecz – jak stara się nas przekonać autorka – mająca niebagatelny wpływ na wydarzenia określane mianem Wojny dwóch róż. Osobiście nie zgadzam się z taką tezą Philippy. Dla mnie ta książka jest raczej opowieścią o tym, jak ambicja i nieliczenie się z innymi potrafi doprowadzić do ruiny całkiem zasobny kraj. Tytułowa Władczyni rzek, to mitologiczna założycielka rodu boginka Meluzyna, która ponoć miała ostrzegać swoim śpiewem obdarzonych darem jasnowidzenia członków swojego rodu, przed mającymi nastąpić dramatycznymi wydarzeniami. Taką wieszczącą ma być właśnie Jakobina Luksemburska. I to właśnie wieść o tym, że Jakobina jest obdarzona darem stoi u początku jej historii. Jej pierwszy mąż książę Bedford, zapalony alchemik i badacz spraw tajemnych bierze sobie Jakobinę za żonę właśnie po to by mu wieszczyła. Nawet na łożu śmierci nie widzi w niej kobiety a jedynie fascynujący przedmiot ze swojej kolekcji. Jednocześnie na dworze Bedforda Jakobina poznaje jedyną miłość swojego życia – Ryszarda Woodwilla. No właśnie i teraz już wiemy z kim mamy do czynienia – z matką Elżbiety Woodwille, późniejszej tragicznej królowej Anglii poślubionej Yorkowi.
Jednak w książce na pierwszy plan wysuwa się ktoś inny. To Małgorzata Andegaweńska – postać wyjątkowo niesympatyczna, zżerana ambicjami, a jednocześnie naiwna by nie powiedzieć głupia, której każde posunięcie kończy się klęską i topi kraj w krwi. Postać Małgorzaty jest tym ostrzejsza, że skontrastowana właśnie z Jakobiną – wyciszoną, przezorną, świadomą swoich obowiązków i pułapek politycznej gry. Cóż, Jakobina jak na potomkinię Meluzyny przystało, do perfekcji opanowała sztukę płynięcia z prądem i omijania większych raf. Jeśli zaś chodzi o czary i wieszczenie – nie ma ich w książce zbyt wiele. Chociaż historycznie matkę przyszłej królowej Anglii oskarżano o uciekanie się do czarów, jednak autorka wskazuje raczej na to, że Jakobina się swojego dziedzictwa bardziej obawiała niż starała wykorzystać.
Podsumowując – Władczyni wód, podobnie jak inne książki Philippy Gregory to kawał solidnego historycznego pisarstwa znajdującego doskonałe oparcie w świetnym warsztacie pisarskim i talencie autorki. Cieszy również fakt, że autorka porzuciła wreszcie czasy Tudorów i sięgnęła po inny okres historyczny w dziejach Anglii. Na minus natomiast zapewne można przyjąć fakt, iż jest to kolejna książka o kobiecie w historii.
Generalnie pozycja na pięć z lekkim minusem