Ta książka miała być zapewne popularnonaukową opowieścią historyczną o najbardziej znanych oszustwach z późnego PRL i wczesnych lat 90, coś w rodzaju pitavalu, jak kilka wcześniejszych książek tego Autora, na co dzień poważnego badacza historii najnowszej i pracownika IPN.
A co wyszło? Ano, ani to historia, ani nauki społeczne, ani kryminalistyka. Miało być łatwo, przystępnie i atrakcyjnie – tylko jak w takim kontekście pokazać oszusta i nie narazić się na zarzut zachęcania do naśladownictwa? Rytualne podkreślanie, że kolejny bohater przy całej finezji swojego działania i znakomitym wykorzystywaniu ludzkich słabości – a zwłaszcza chciwości – był jednak kryminalistą i właściwie niewiele go różni od bandziora z bejsbolem. Co zatem mamy? Autor opisuje najgłośniejsze przypadki wykorzystania socjotechnik – jednych karalnych, innych nie – do osiągnięcia swoich celów, czyli głównie pieniędzy, ale też rozgłosu, znaczenia, pewnego rodzaju władzy. Mamy więc zwyczajnego Czesława Śliwę, który jako Jacek Ben Silberstein przez parę miesięcy skutecznie udawał konsula generalnego Austrii, jest osławiony Kalibabka, któremu ponoć żadna kobieta się nie oparła, mamy też powiew nowych czasów w postaci gangstera Najmrodzkiego, specjalisty od ucieczek. Z drugiej jednak strony Autor opisuje też ludzi, którzy nie zrobili nic opisanego w kodeksie karnym – uzdrawiającego na odległość Zbyszka Nowaka, czy Anastazję P., która brylowała w Sejmie, a także podobno przespała się ze znaczną częścią posłów i senatorów RP we wczesnych latach 90 – a potem ghost writer dokładnie opisał jej „podboje”. Co prawda Patryk Pleskot zarzeka się wielokrotnie, że te osoby nie zrobiły nic karalnego, ale pod względem oceny traktuje ich niemal tak samo jak tych skazanych. Jest w końcu Eligiusz Naszkowski – postać z trochę innej, IPN-owskiej bajki – aplikant do SB, przewodniczący pilskiej Solidarności i członek Komisji Krajowej, szpicel który nagrał ostatnie posiedzenie tej Komisji przed stanem wojennym, kadrowy pracownik SB (w tej kolejności!), wreszcie emigrant.
Czy więc książka warta jest przeczytania? Być może dla osób, które nigdy nie słyszały o konsulu, Tulipanie, Wołominie i Pruszkowie oraz Anastazji P. będzie to w jakiś sposób ciekawe. Mnie irytował dydaktyzm, obciążenie bagażem warsztatu pracy historyka („nie da się zbadać”, „brak potwierdzenia w źródłach”), duża powierzchowność opisu, i – najgorsze – pewność siebie w ocenianiu postępowania ludzi, szczególnie świadków i ofiar. Tak jakby te osoby mogły mieć naszą dzisiejszą wiedzę i doświadczenie.
W sumie – możecie przeczytać, ale na własne ryzyko.