(2 / 5)
Ana Dakkar ma niedługo skończyć pierwszy rok w Akademii Hardinga i Pencrofta. Akademia jest elitarnym prywatnym liceum, które produkuje najlepszych marynarzy, oceanologów i badaczy. Kiedy cała klasa jest w drodze na egzamin, uczniowie przypadkiem zostają świadkami tragedii, która wywróci ich życie do góry nogami.
Książka zaczyna się od przedmowy Roshani Chokshi – autorki powieści dla młodszej młodzieży, którą wypromował Riordan – w której zostaje zaspoilerowane jakieś 80% fabuły. Fajnie, jeszcze nie zaczęłam, a już nie jestem pewna, czy chcę czytać dalej.
Potem mamy drugi wstęp, w którym sam autor wyjaśnia czemu napisał fanfik do 20 000 mil podmorskiej żeglugi i czemu nie ma w nim półbogów. I też spoileruje, ale zdecydowanie mniej niż przedmówczyni.
Kiedy w końcu czytelnik znajdzie się razem z uczniami w Akademii HP, okazuje się, że autor wymyślił całkiem sympatyczne miejsce. Owszem, oparte na Harrym Potterze, nie tylko jeśli chodzi o skrót, ale też ideę domów i wielkość klas, ale całość jest dobrze przetworzona i domy-specjalizacje są ciekawie pomyślane. Z chęcią poczytałabym coś więcej na temat Akademii i tego, co się tam mogło dziać.
Cała reszta fabuły i spora część postaci jest bardzo mocno powiązana z powieścią Verna – bardzo wyraźnie i bezpośrednio lub też przez mrugnięcia do czytelnika. Czyli w teorii jest to bardzo porządny fanfik, tylko że jakoś nie sądzę, żeby współczesne 10-14 latki czytały pasjami Verna. Czy choćby znały najnowszą ekranizację (2002 rok), o wcześniejszych nie wspominając. A bez tego wiele z pomysłów autora będzie tylko nic nie oznaczającymi nazwami i odniesieniami.
A jeśliby pozbawić powieść wszystkiego, co nawiązuje do kapitana Nemo, to po pierwsze – nie zostałoby tego dużo, a po drugie – to co zostałoby nie byłoby w stanie się obronić. Bohaterowie są nijacy i nie zapadają w pamięć – może poza Nelihą i Ester, przyjaciółkami Any. Bo sama Ana jest bardziej dziedziczką rodu Dakkar i archetypem niż postacią. Pozostali uczniowie są głównie tłem, a pierwsze skrzypce gra Nautilus. To statek i pozostałe wynalazki Nemo sprawiają, że fabuła toczy się do przodu; produkują też koloryt i klimat. Bez nich Córka głębin byłaby absolutnie nijaka.
Logika niektórych rozwiązań jest lekko wątpliwa i to nie dlatego, że wczesno-nastoletni czytelnik potrzebuje uproszczenia. Głównym uproszczeniem jest zresztą… sama oś konfliktu. Uczniowie wrzuceni w wir wydarzeń dowiadują się, że Akademia powstała by chronić dziedzictwo kapitana Nemo i… trzymać je w sekrecie. Żeby nie wpadło w ręce rządów i korporacji. Hmm… biorąc pod uwagę, że część tego dziedzictwa rozwiązuje sporo problemów rolniczych i ekologicznych, w tym problem głodu, a część leczy raka w dowolnym stadium, to ja chyba pokibicuję tym złym. Serio? O patentach nigdy nie słyszeli, albo o braku patentów, żeby wszyscy mieli dostęp do wynalazku, skoro tacy szlachetni są. I nie są to jacyś losowi Kowalscy, tylko wyjątkowi badacze, którzy dysponują, dosłownie, górą złota. Sami by sobie mogli założyć tę korporację i kilka fabryk na dodatek.
Mimo dość wartkiej akcji fabuła ciągnie się niemiłosiernie, głównie dzięki próbom zachowania tajemnicy przez dorosłych bohaterów. Informacje są dawkowane bohaterce i czytelnikom w wyjątkowo skąpych ilościach, a metody zastosowane przez autora, żeby to jakoś uzasadnić są odpowiednie raczej dla debiutanta i niepotrzebnie spowalniają akcję.
Całość jest dobrze przemyślanym fanfikiem, ale napisanym raczej średnio. Jako samodzielna książka (zakładając, że nie sięgnie po nią z premedytacją fan Verna) też wypada kiepsko.