Być może Włosi potrafią grać w piłkę nożną. Ale książek historycznych pisać zdecydowanie nie umieją. Nie ukrywam, sporo sobie obiecywałam po najnowszym nabytku z Rebisa, bo historię Rzymu akurat lubię no i wreszcie trafiło się coś innego niż oklepane do bólu tematy Cezara, Kleopatry, Cezara i Kleopatry, wojen punickich czy początków Rzymu. A tu taka… kiszka. Zacznijmy od tego, że autor dosyć luźno potraktował wątek historyczny. Więcej tu jest swobodnej wariacji na temat niż solidnej historii. Sam autor zresztą w posłowiu dość niefrasobliwie przyznaje się do tego faktu radośnie pisząc, że skoro nigdzie nie ma wzmianki że coś się nie wydarzyło, to przecież a nóż się wydarzyło…. Może jeszcze bym autorowi to darowała, ostatecznie to tylko powieść historyczna a nie opracowanie naukowe, gdyby nie fakt, że nieco zbyt swobodnie sięga także do innych źródeł niż te z epoki.
Otóż wyścigi rydwanów opisane przez pana Fabbri na kilometr zalatują…. Ben Hurem! Wręcz odniosłam wrażenie, że autor naoglądał się ekranizacji z Charlesem Hestonem o jeden raz za dużo… opisy walk z barbarzyńcami wyglądają jak kiepskie kino klasy B, zaś przeżycia Wespazjana w trakcie walki z Trakami są równie wzniosłe i głębokie jak – hm… to uniesienie ze wspólnego działania, ta samcza jedność… wbij przekręć wyciągnij…. Kilkakrotnie również natknęłam się na fragmenty świadczące dość dobitnie o tym, że Robert Fabbri albo przeczytał, albo obejrzał klasyka Roberta Gravesa “Ja Klaudiusz” i że znowu zrobił to o jeden raz za dużo. Ale prawdziwą wisienkę zachowałam na koniec….
Według autora… obręcze kół rydwanów były wykonane…… TADA! ze stali……
co pozostawię już bez komentarza bo mi zdecydowanie zabrakło z wrażenia inwektyw…..