Jeśli lubicie karkołomne teorie spiskowe przypisujące przeróżne niecne działania tajemniczym organizacjom, jeśli zaczytujecie się w książkach Dana Browna, to Kolonia diabła spodoba się Wam na pewno. Bowiem czego jak czego, ale spisków, wielopiętrowych intryg i tajemnic w tej książce mamy pod dostatkiem. Gdzieś w Ameryce w pięknych “okolicznościach przyrody” w indiańskim rezerwacie dwóch narwanych młodzieńców postanawia zadrwić z indiańskich przesądów i odkryć tajemnicę plemienną. Jeden z nich przepłaca to życiem ginąc z ręki własnego dziadka – strażnika tajemnicy. W ten – co tu kryć bardzo głupi sposób na światło dzienne z mroków dziejów zostaje wydobyta tajemnica, która na zawsze powinna pozostać pogrzebana. A czytelnik ma wrażenie, że młodziankowie otwarli jakąś upiorną puszkę Pandory. Bowiem oprócz sił tajemnych do akcji wkraczają też od razu ci źli ( i to wkraczają z przytupem) oraz rzecz jasna ci dobrzy i akcja zaczyna rwać do przodu jak znarowiony koń. Autor zgrabnie miesza wątki, plecie intrygę, nie zwalniając ani na chwilę tempa wprowadza do gry kolejne zespoły dobrych i złych (w szczytowej chwili mamy bodaj sześć albo siedem ekip), dorzuca nowe fakty i gna, gna, gna czytelnika do przodu. Dzięki takiemu tempu zostaje mu wiele wybaczone, także nielogiczności fabuły, które tu czy tam złośliwie krzywią paszczę. A my i tak łykamy wszystko, darowując do kompletu papierowych bohaterów, kiepskie dialogi, fatalną melodramatyczność niektórych scen oraz przewidywalność rozwiązań. Osobiście bawiłam się całkiem nieźle czytając Kolonię, chociaż mniej więcej w dwóch trzecich książki zaczęłam mieć serdecznie dość mormonów, izraelitów, nanotechnologi, neutrin, ojców założycieli, białych Indian, zaginionych plemion indiańskich i oraz tajemniczej Sigmy (tych dobrych) i nie mniej tajemniczej Gildii ( tych złych). Na całe szczęście autor nie dołożył do kompletu Goauld i gwiezdnych wrót, bo tego bym już chyba nie wytrzymała.
Dobrze skonstruowany przeciętniak.