(0,5 / 5) Nie jest to pierwsza książka tego autora, z jaką przyszło mi się mierzyć, ale zdecydowanie tego spotkania nie mogę uznać za udane. Zapewne w zamyśle Arkadego Saulskiego Serce Lodu miało być heroic fantasy. Tymczasem pomimo buńczucznych zapowiedzi na okładce, wyszła kompletnie nijaka opowiastka o niczym. I to jest pierwsze z całej litanii “ale” jakie mam do tej książki. Zacznijmy od fabuły. W Sercu lodu pozornie dzieje się wiele. Są dobrzy, są złole, jest magiczny artefakt i echa straszliwej bitwy magów, która zniszczyła kontynent. Jest wyścig ludzi do zadan specjalnych, kto pierwszy położy łapę na magicznym artefakcie. Jest magia w stężeniu niemal trującym. Mam więc do upichcenia smakowitej opowieści. Tymczasem, tak naprawdę w książce nie w dzieje się nic, albo prawie nic. Bo trudno uznać za dzianie się opisy kolejnych potyczek, walk i masakr, w których krew leje się hektolitrami niczym w kiepskim horrorze, czytelnik czuje się jak w rzeźni z wyjątkowo sadystyczną załogą, ale bohaterowie wychodzą z największej jatki bez większego uszczerbku na zdrowiu. W dodatku są męskimi odpowiednikami Mary Sue. Wszystko wiedzą prawie najlepiej i wszystko im się udaje. Niestety znajdziemy też miejsca , gdzie logika postanowiła wziąć sobie wolne. Niedźwiedzie Szangri La? Serio? Szczęśliwe magiczne misie? Panie Autorze….
Intryga, czy może bardziej oś fabularna niczym nie zaskakuje. Jest jednowątkowa i prosta jak konstrukcja cepa, niczym w kiepskiej grze – od punktu a do punktu b, aby wreszcie zmierzyć się z głównym bossem. Bohaterowie są nudni. Płascy, Pisani pod tezę. Strasznie męscy, nadzwyczajnie inteligentni, niebywale odważni… Co prawda autor podejmuje próby zrobienia czegoś z tych postaci ale niestety krótkie zajawki z przeszłości Erina czy kapłana, mające przekonać czytelnika, jakie to głębie przeżyć i cierpienia drzemią w postaciach są kompletnie nieprzekonujące. Choć nie da się ukryć, że te wspomnienia to bodaj najlepiej napisane fragmenty książki. I jeszcze ciekawostka, rzuca się w oczy przedziwna obsesja autora na punkcie włosów. Możemy nic, lub prawie nic nie wiedzieć o wyglądzie postaci, ale o jej włosach wiemy wszystko.
Na koniec wisienka na torcie: Bezczelna drwina z inteligencji czytelników – w którymś momencie bohaterowie, żeby ominąć czyhające na powierzchni niebezpieczeństwa muszą zejść do jaskini i tuneli wykutych przez pradawną rasę ( pozdrawiamy Tolkiena), ale, w jaskiniach tych nie jest bezpiecznie bo zamieszkują ją paskudne stwory zwane… Norlokami. Kojarzy się Wam z czymś? I dobrze się kojarzy! Wystarczy zmienić jedną literkę i mamy… Morloków. Pozdrawiamy G.H. Wellsa! Serio, nie dało się własnej nazwy wymyślić?! Opisy “Norloków” też jakoś dziwnie przywodzą na myśl stwory z Wehikułu Czasu. Zaś potyczka z nimi – no wypisz wymaluj Drużyna Pierścienia w kopaniach Morii. Przekręcanie nazw i wysilone mruganie do czytelnika to kolejna maniera która psuła i tak już niewielką przyjemność z czytania. Przykład? Ulubioną lekturą Erina jest – Janos Dugos i jego Dzieje Książąt i królów Arganii… Jan Długosz przewraca się grobie.
Podsumowując: znudziłam się, znużyłam, zirytowałam i zniesmaczyłam. Tomu drugiego nie tknę kijem.