„Zero zero zero to wielogatunkowa książka odsłaniająca tajemnice handlu kokainą, ukazująca imponujący wymiar społeczno-ekonomiczny rozprowadzania narkotyku, który opanował cały świat.” Brzmi świetnie, prawda? Znaczy – jak wszystkie opisy na tylnej okładce. A w sumie? Hmm…
W sumie, cóż jak to zazwyczaj bywa jest to stek bzdur.
Do wielogatunkowości zaraz dojdę, ale zacznijmy od kolejnego słowa. Książa. To nie jest książka. To jest raport policyjny wydany w formie książki. Autor zasypuje czytelnika setkami dat, nazwisk i nazw miejscowości. Jak z rękawa sypie datami powstania karteli i chwilami przejęcia władzy przez kolejnych „El”, czy „Don”. Nie ma tu spójności wewnętrznej czy jakiegoś motywu przewodniego – seria dat powiązanych z Meksykiem, przeskok do nowego rozdziału i seria dat powiązanych z Włochami, kolejny rozdział, seria dat powiązanych z Kolumbią. Ciężko się to śledzi, bardzo źle się czyta. Wyobraźcie sobie książkę do historii opisaną nie fabularnie jako ciąg powiązanych ze sobą wydarzeń i postaci, ale jako kalendarium z policyjnego archiwum. Wygląda to mniej więcej tak: „W roku x organizację z przejął y. Za jego rządów rozrosła się do xy członków, zarobili zw i wydali na łapówki wz.” I tak przez pół książki. Fascynująca lektura, prawda? Tym bardziej, że drugie pół to mieszanka pseudo-filozoficznych rozważań autora, które niczego nie wnoszą. Albo napomknięcia do jego sytuacji życiowej człowieka objętego ochroną. Niestety zamiast wykorzystać je do podania jakiś informacji bądź trudności związanych z pracą nad książka wszystkie były raczej w tonie „żałuj mnie czytelniku”. Reszta to mini-biografie kilku barwnych szefów mafii, mafiozów i kapusiów. Niestety podane równie fascynująco co reszta książki, czyli wywołujące napad senności. I nadające się bardziej na notki biograficzne w raporcie policyjnym czy Wikipedii, ale nie do książki z prawdziwego zdarzenia. Tu co prawda jest kilka wyjątków, ale dwie czy trzy sensownie opisane postacie nie uratują całości. Czyli w tym wypadku „wielogatunkowa książka” z opisu to po prostu stwierdzenie, że tego nieszczęścia nie da się przypisać do żadnego gatunku. Jedźmy dalej: „odsłaniająca tajemnice handlu kokainą”. No… niestety nie. Znaczy, dowiadujemy się jakie ilości i za ile, ale nie jak. Czasem zdarzają się pojedyncze wzmianki o konfiskatach i dłuższy opis o przemycaniu systemem, ale autor jak ognia unika jakichkolwiek szczegółów. I ostatni fragment: „ukazująca imponujący wymiar społeczno-ekonomiczny rozprowadzania narkotyku”. Owszem, trzeba przyznać, że tak. Autor potraktował problem globalnie, pokazuje też powiązania z polityką i ekonomią. Niestety robi to głównie za pomocą liczb i statystyk.
W sumie nie wiadomo do końca jaka była myśl przewodnia książki – niby globalny problem, a autor rozmienia się na drobne i zarzuca czytelnika tuzinami nazwisk z każdego kraju. Niby problem współczesny, a zaczynamy od historii przemytu. Niby historia przemytu, ale nie dość, że upiornie nudna, to pełna przeskoków i dziur. Niby historia mafii, ale też nie do końca.
Nie znalazłam tu ani grama wychwalanego emocjonalnego poetyckiego stylu autora, poza kilkoma stronami rozważań są to suche fakty obdarte z jakiejkolwiek warstwy literackiej. Co skutecznie zabija książkę.
Nie sposób odmówić autorowi nakładu pracy w zebranie informacji i wiedzy. Jednak zamiast książki stworzył skrzyżowanie kalendarium z aktami policyjnymi i Zero zero zero jest równie pasjonującą lekturą jak każde z nich z osobna. Polecam jeśli ktoś cierpi na bezsenność.
Tak dla porównania – Przemytnik doskonały, który opisuje problem z drugiej strony barykady i skupia się na jednej metodzie przemytu jest o niebo ciekawszy i mimo mniejszej ilości liczb i suchych faktów robi nie tylko większe wrażenie, ale też na dłużej zapada w pamięć.
Gniot. Nudny, a-literacki gniot pełen faktów.