Recenzję Openmindera można by zawrzeć w jednym zdaniu: Neon Genensis Evangelion w Krakowie. Byłby to jednak trochę za duży komplement.
Dla tych co Evangeliona nie oglądali – to anime, uważane za jednego z klasyków gatunku wielkich robotów. Serial zyskał status „kultowego” i ma rzesze oddanych fanów, mimo mieszanych recenzji – zwłaszcza w kontekście psychiki postaci i psychoanalizy. Jeśli poszukać inspiracji Evangelionem w czymś trochę łatwiej dostępnym dla polskiego odbiorcy, to bardzo wyraźnie widać odbicia serii w Pacyfic Rim.
Evangelion jest jednym z głównych problemów – poza wyglądem i imionami mechów autorka nie dodała od siebie za wiele. Zaczynając od umiejscowienia baz, przez machiny wpadające w szał, po rzeczy, które mogą się stać z pilotem i specyficzne wymagania co do samych pilotów. Wszystko to było w Evangelionie. Naprawdę wszystko. Jedyna nowość to modele. W ilości… zdecydowanie za dużej. Wygląda to tak, jakby zamiast seryjnej produkcji każdy był indywidualnie tworzony. Ekonomia właśnie umarła.
Do tego dostajemy świat podzielony murem – dosłownie. A wiecznie skonfliktowane Wschód i Zachód odgrodziły się akurat na granicy Polski. Ci „dobrzy” mają wywołany sztucznie „dobrozmysł” – sztuczne sumienie nie pozwalające czynić zła na dowolnym poziomie, zaczynając od myśli, przez przeklinanie, po… cokolwiek innego. Wschód to ci, którzy się nie zgodzili, uciekli lub nigdy nie chcieli przyjąć sztucznego sumienia – w dużej mierze fanatycy religijni. Nasz główny bohater, Nikodem, jest początkującym openminderem – pilotem mecha mającym „nawracać” Wschód na racjonalizm.
„Dobrozmysł” jest niestety jednym z pomysłów, na których konstrukcja fabuły zaczyna się mocno sypać. Zresztą autorka ma słabość do tajemniczego promieniowania wywołującego sumienie – podobny pomysł znajdziemy też w Dzieciach burzy. Jednak tam był to wątek z jednej strony bardziej poboczny, z drugiej bardziej spójny. Zresztą nie tylko ten pomysł się powtarza – również imiona bohaterów wyglądają dziwnie znajomo: Niki, Igor, Mróz. Ale wracając do „dobrozmysłu” – na początku jeszcze nie jest źle. Ot, przyjmujemy na wiarę, że takie coś jest i działa. Tak trochę na zasadzie magicznych pigułek z Seksmisji. I generalnie większa wiedza nie jest jakoś bardzo potrzebna. Schody zaczynają się, kiedy autorka zaczyna tłumaczyć jak to wszystko niby działa. I wtedy logika ucieka z krzykiem, bo im więcej się dowiadujemy, tym bardziej wynika z tego, że to nie ma prawa działać zgodnie z opisem. Nijak i w żaden sposób.
Bohaterów też mocno czuć Evangelionem, a poza tym są makietkami. Niki jest absolutnie nijaki, nieprzekonujący i snuje się bez celu płynąc z prądem. Autorka nie była w stanie mnie przekonać nawet do ambicji, która podobno go napędza. Reszta to imiona i tło, na dodatek niezbyt wyraźne. O dziwo, najciekawszy i najsensowniejszy wydaje się Antek – brat naszego nieszczęsnego herosa, który pojawia się na dosłownie kilku stronach.
Początek czyta się kiepsko – głównie przez brak dialogów. A kiedy już się pojawiają dostajemy filozoficzny bełkot, ekspozycję albo tyrady. W rozmowach brakuje jakikolwiek interakcji, każdy wygłasza swój monolog ignorując resztę. Język, który nie przekonał mnie do historii, bo bardziej przypomina naukową rozprawkę niż powieść. A potem jest niestety tylko gorzej – historia skacze od sceny do sceny, urywki nijak się ze sobą nie kleją, a autorka co chwilę dorzuca jakiś wątek o wątpliwej oryginalności i równie wątpliwej istotności dla fabuły. Tu sztuczny smok, tam egzotyczna i zabójcza roślinność ( przed oczami stawali mi nie wiadomo dlaczego Nieludzie), tu eugenika godna Hitlera, tam jakiś Giger. Obcy, hakerzy, Radio Wolna Europa, Huxley, Lem, narkotyki… i tak dalej, i w tym stylu. Jak marudziłam na wtórność SeeIT, tak Openminder wypada dużo gorzej – nie znajdziemy tu nic oryginalnego. Naprawdę nic. Wszystko jest przetworzone, przemielone i podane po raz kolejny, w dodatku w nadmiarze pourywanych wątków i w chaosie fabularnym.
Jakby tego było mało to pierwszy tom. Co jest starannie zakamuflowane w stopce redakcyjnej i ani na okładce, ani na stronie tytułowej nie ma podtytułu. Autorka zdążyła w międzyczasie wydać wyjątkowo złe Dzieci Burzy i nową powieść (a w zasadzie przerośniętą nowelkę, bo to raptem 200 stron), a drugiego tomu na razie nie widać.
Koszmar. Lepszy co prawda niż Dzieci burzy, chociaż to nie jest jakieś szczególne osiągnięcie, ale i tak koszmar. Po dwóch książkach autorki kolejne będę omijać z daleka.