Uwielbiam wschodnią fantastykę. Ubóstwiam wręcz prozę Łukjanienki. A mimo to do tej książki zabierałem się jak pies do jeża.
O co poszło? Sam już właściwie nie wiem. Może o to, że między ostatnimi książkami (mam tu na myśli polskie wydania) minęło siedem lat, i rzecz zaczyna pachnieć nieelegancką praktyką zwaną popularnie „odcinaniem kuponów”. A może o to, że poprzednia książka – czwarta w cyklu – nazywała się „Ostatni Patrol”? Przyznaję, że do tej myśli – że czytałem ostatnią książkę i trzymam na półce pewną zamkniętą całość – bardzo się przyzwyczaiłem.
W każdym razie, do książki zabierałem się z oporami. I do pisania tej recenzji też zabieram się jak pies do jeża.





(1,5 / 5) Rezydenta wieży przyniósł mi znajomy i okrasił swój dar niezbyt miłym komentarzem: „masz, będziesz miała co kopać na waszym blogu”. Spodziewałam się zatem, że oto dostałam do czytania gniot nad gnioty. Po przeczytaniu pierwszego tomu mogę spokojnie stwierdzić, że aż tak źle nie było. Rezydent nie jest może literaturą najwyższych lotów, ale na miano gniota też nie zasługuje. To po prostu parodia heroic fantasy (fakt faktem, napisana nieco przyciężkawo), a że nie wszyscy potrafią popatrzeć na swój ulubiony gatunek z przymrużeniem oka, to już inna sprawa. 