„Czardasz z mangalicą” to coś w rodzaju kontynuacji poprzedniej „węgierskiej” książki tego autora – „Gulaszu z turula”. Tu też mamy zbiór ni to reportaży, ni to opowiadań – tym razem o węgierskich pomnikach i węgierskiej duszy („Gulasz,,,” był o węgierskich knajpach i węgierskiej duszy). Kto zresztą w Polsce byłby bardziej kompetentny w tych sprawach od Autora , który po ojcu jest Węgrem, po matce Polakiem, a z zawodu pisarzem – ta mieszanka pozwala nie tylko precyzyjnie tłumaczyć kody kulturowe, narodowe traumy, fobie, i resentymenty obu nacji, ale też ubierać je w porządną literacką formę. Ta książka powstała w wyniku węgierskich peregrynacji Vargi w latach 2010-2013, są to zatem już Węgry rządzone przez Viktora Orbana i jego Fidesz.
Autor wprowadza nas w świat węgierskich miast, miasteczek i wsi – wszystkie one są małe, bo w tym kraju wszystko poza Budapesztem jest małe – z ich rynkami, przedmieściami, dworcami kolejowymi…
I pomnikami – te są wszędzie: na głównym placu miasta, ale też na parkingu centrum handlowego, gdzieś na peryferiach, nad rzeką, na wzgórzu. Czasem jeden na całe miasto, a czasem i trzy tłoczą się na małym skwerku. To jazda obowiązkowa – pomniki stawia się bohaterom powstania z 1848r., tym z pierwszej wojny światowej i – ostatnio coraz śmielej – tym z II wojny. Bo z tymi ostatnimi jest ten problem, że oni na rozkaz węgierskiego rządu walczyli po stronie Niemców na terenie Związku Radzieckiego – prawie cała armia wyginęła nad Donem. Za komunizmu zatem byli urzędowo zapomniani, teraz ich się przywraca, ale też jakoś półgębkiem, bo w końcu wspierali Hitlera. Tylko że to też nie do końca tak, bo jak ocenić tych, którzy w marcu 1945r. bronili Budapesztu przed Armią Czerwoną – bronili stolicy czy walczyli ramię w ramię z hitlerowcami?
Akurat z pomnikami na Węgrzech jest dokładnie odwrotnie niż u nas – my przypominamy tradycję legionową, rok 1918 to radość z odzyskania niepodległości, 1920 – przegnanie bolszewików. A dla Węgra 1920 to największa narodowa trauma – Trianon i traktat, w wyniku którego stracili dwie trzecie terytorium i po dziś dzień jako naród mają przetrącony kręgosłup. Dla mnie w „Czardaszu…” najbardziej szokująca jest scena, kiedy młodzi Węgrzy w motelu przy słowackiej granicy całkowicie spokojnie zastanawiają się – że jakby tak rozstawić artylerię w okolicy, to można by ostrzelać Bratysławę i rozwiązać problem Górnych Węgier (dla reszty Europy to Słowacja). I – w odróżnieniu od naszych pijacko-partackich imprezowych ryków o „odbieraniu”, „odbijaniu” oraz „odpoczywaniu w sadzie” – gdyby tylko nadarzyła się okazja, oni chcieliby zrobić to NAPRAWDĘ. To stąd się biorą paramilitarne oddziały co poniektórych partii, agresywne przeboje zespołów uprawiających nemzeti (narodowy) rock i dwuznaczna atmosferka przy wspieraniu Węgrów żyjących w oderwanych krainach (tzn. w innych państwach). To jest nawet w języku – jeżeli Węgier mówi „Tak było, tak będzie” – to wygłasza deklarację niezgody na skutki Trianon. Jest jeszcze coś – Węgier od małego jest uczony, że ojczyzną jest teren, który się ZAJĘŁO – tak jak siedmiu wodzów Arpadów zajęło Kotlinę Panońską. A zatem zajęcie tego czy tamtego jest rzeczą dobrą i rozsądną.
Oczywiście zwykły Węgier na co dzień nie ma czasu i siły na takie myślenie, bo stara się związać koniec z końcem, gdy z pracą jest problem, a z czegoś przecież trzeba się utrzymać.
A mangalica? To jest rasa świń, typowo węgierska, włochata, a jej mięso jest szczególnie dobre na porkolt czyli jedno z najbardziej tradycyjnych węgierskich dań. Jeszcze hoduje się te zwierzęta na obszarze puszty – ale coraz bardziej przypomina to skansen, bo to nie jest przecież standardowa rasa do chowu przemysłowego.
Przeczytałem „Czardasz” z zaciekawieniem, choć czasem też z oporem, bo węgierskie podejście do przeszłości jest jednak bardzo różne od naszego. Ale jeżeli chcecie lepiej poznać ten niedaleki kraj i jego mieszkańców od niebanalnej strony – polecam.