Varga Krzysztof – Gulasz z turula

 

gulasz

Gulasz z turula nie jest nowością na rynku księgarskim. Został wydany roku w 2007, narobił nieco zamieszania, ale mnie wpadł w ręce dopiero teraz. Autorem jest Polak po matce i Węgier po ojcu. Krzysztof Varga wychował się w większości w Polsce, co nie przeszkodziło mu jednak doskonale poznać węgierski język, kulturę, historię, codzienne życie i narodowy charakter. Jego książka jest zatem niemal opowieścią o kraju ojczystym, jednak Węgry jakie nam przedstawia dalekie są od tych jakie znamy z turystycznych wyjazdów.  Jeżeli zatem Budapeszt – to nie reprezentacyjne budynki Budy, tylko XIX-wieczne zakamarki Pesztu, jeżeli Balaton – to nie standardowe ośrodki wypoczynkowe z czasów I sekretarza Kadara, tylko jakaś prowincjonalna, nadbrzeżna dziura po sezonie, jeżeli Eger – to nie przygotowane dla turystów piwnice do degustacji win, tylko knajpy w których Węgrzy piją i kwaśnego sikacza i doskonałe wina, o których nikt z zewnątrz nie wie, bo nie są opisane w przewodnikach. Bo też książka Vargi przewodnikiem nie jest. A przynajmniej nie w powszechnym rozumieniu tego słowa. To już raczej pewien rodzaj szczególnej podróży sentymentalnej, zatrącającej nieco o osobiste rozliczenia z krainą ojca. W Gulaszu znajdziemy sporo informacji o prawdziwym życiu w kraju, który jest tak blisko, a tak mało o nim wiemy. (Z Krakowa do Budapesztu jest tylko nieco ponad 300 kilometrów – tyle co do Warszawy). Varga prowadzi czytelnika przez węgierskie paradoksy: Budapeszt – przerośnięta, prawie 2-milionowa stolica 10-milionowego kraju, swego rodzaju pozostałość po c.k. monarchii habsburskiej – a z drugiej strony puszta, która – jak sama nazwa wskazuje – jest pusta, tylko horyzont i błoto, aż po.. horyzont. Najwyższy szczyt Węgier, Kekes, 1014 m – na który można wjechać…kursowym autobusem albo samochodem, “ozdobiony” wątpliwej urody wieżą telewizyjną. Graniczne naddunajskie Komarom (Komarno), rozdzielone granicą na część węgierską i tę należącą do Słowacji. No i najważniejsze – pokręcona węgierska historia i jej skutki, jej wpływ na życie, myślenie i czyny współczesnego węgierskiego społeczeństwa, począwszy od realnego, ale silnie zmitologizowanego “Zajęcia Ojczyzny” z X wieku, kiedy to hordy Madziarów nadeszły z azjatyckich stepów, poplądrowały sobie trochę zachodnią Europę, a następnie, po laniu jakie dostały, urządziły sobie przytulne gniazdko w Kotlinie Panońskiej. Taki paradoks – ojczyzna to jest przecież kraj, z którego się pochodzi – a tu “Zajęcie”. Jak to tak – zająć ojczyznę??? I czy w takiej ojczyźnie jest się gospodarzem, czy ciągle jeszcze – po tysiącu lat mieszkania w tym miejscu – gościem odczuwającym wciąż niestabilność swojego położenia, niepewnym swojego miejsca w świecie? Potem – bitwa pod Mohaczem, z Turkami, 1526 rok…Zachód ustami papieża przesłał dobre słowo, ale pomocy nie, w efekcie zginął król i 15 tysięcy rycerzy – prawie cała węgierska szlachta. To tak, jakbyśmy my przegrali bitwę pod Grunwaldem. Po tej bitwie Węgry trafiły pod rządy Habsburgów – i uwolniły się od nich dopiero po I wojnie światowej, ale kosztem zabrania 2/3 terytorium i ponad połowy ludności przez traktat w Trianon. I to właśnie jest ta największa węgierska trauma – Górne Węgry stały się Słowacją, Siedmiogród czyli Transylwania w Rumunii, Vojvodina w Serbii, Rijeka w Chorwacji, Triest we Włoszech – wszystko to są tereny zabrane Węgrom – a przynajmniej Węgrzy tak to postrzegają…  Że minęło już sto lat? No i co z tego – węgierska telewizja co dzień w południe nadaje bicie dzwonów któregoś z kościołów zabranego kraju. “Nem, nem, soha” – “nie, nie, nigdy” (nie pogodzę się z zabraniem kraju) oraz “Podzielone Węgry to nie kraj, całe Węgry to raj” – te hasła są powszechnie znane i mówione poważnie. To z kolei powoduje osamotnienie – bo jak tu układać sobie stosunki z sąsiednimi państwami, jeżeli chce im się zabrać sporą część ich terytoriów, czy nawet – jak Słowakom – całość. Dochodzi do tego osamotnienie językowe i przekonanie o tym, że Węgry są skazane przez historię na ciągłe klęski – choćby zdławione powstanie 1956r. Efekt – powszechny społeczny pesymizm, drugi czy trzeci najwyższy wskaźnik samobójstw w Europie i przekonanie, że aby być wybitnym Węgrem trzeba w odpowiednim czasie z tego kraju wyjechać. I jeszcze coś – ciągoty autorytarne, oczekiwanie na kogoś, kto silną ręką ogarnie Węgrów i ich poprowadzi pod skrzydłami turula. No właśnie pora wyjaśnić co to takiego ten tytułowy turul – to mityczny ptak, coś w rodzaju skrzyżowania orła z gęsią i symbol Węgier. To on miał wskazać tę naddunajską ojczyznę, którą należało zająć – a dzisiaj w prawie każdym mieście stoją jego pomniki, pomniczki, płaskorzeźby. Fascynujące jest, kiedy Krzysztof Varga pokazuje, w jak skrajnie przeciwstawne konteksty da się wpisać taki pomnik – oczywiście Mohacz, powstańców z czasów Wiosny Ludów, faszyzującego dyktatora admirała Horthy’ego i węgierskich faszystów z czasów II wojny światowej, ale też powstańców z 1956r. Tytuł książki jest więc w pewnym stopniu prowokacją – sprowadza bowiem symbol do roli mięcha, to tak jakby u nas proponować sporządzenie bigosu z orła białego… Podejrzewam zresztą, że książka początkowo miała być rodzajem przewodnika kulinarnego, pokazującego nieznane szerzej miejsca, gdzie można zjeść (i wypić) prawdziwie po węgiersku, nie sformatowane (jeszcze?) dla turystów, którzy “biegają po mieście z przewodnikiem w ręku, szukają miejsca gdzie dają najdroższą ungarische gulasch Suppe”. Tyle tylko, że potem się autorowi rozrosła, bo przecież jest Węgrem i zaraz mu się wszystko obudowuje historią, mitologią, skutkami Trianon i dzwonami z Pozsony…to znaczy  Bratysławy. A jednocześnie patrzy na to wszystko z zewnątrz, ale to spojrzenie wcale nie jest obiektywne – bo przecież jest też Polakiem, więc Grunwald, wieszczowie, Kresy, polski rok 1956… Absurdalna i znamienna jest scena, kiedy autor, posługując się nienagannym węgierskim, kupuje w sklepiku przy muzeum album węgierskich fotografików w polskiej wersji językowej – bo jest dwukrotnie tańszy od wersji węgierskiej, angielskiej, francuskiej. Ciekawa książka, żadne arcydzieło, ale przeczytałem z zainteresowaniem ten “gulasz” o kraju tak bliskim geograficznie, a tak odmiennym kulturowo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *