Drugi tom przygód rycerza pozbawionego tytułu to powtórka z (wątpliwej) rozrywki, i to niestety na wszystkich frontach.
Zaczynając od identycznego schematu zbrodni – zabójstwo w zamkniętym pokoju i sprawa, w którą zamieszana jest relikwia o wielkiej mocy. Główny bohater, który nadal ma „szlachectwo we krwi” i opłakuje utracony tytuł, zamiast zająć się śledztwem. Samozwańczy sługa, który mimo braku wykształcenia wykazuje więcej zdrowego rozsądku i logiki niż jego pan. Znów mamy wymuszony romans, który nijak nie pasuje do fabuły i nic do niej nie wprowadza.
Noir i średniowiecze są nadal tylko hasłami na okładce, mimo że autorka dodała tło w postaci wojny z Francją i szkolenia angielskich łuczników. Intryga jest równie nudna i przewidywalna jak w pierwszym tomie, chociaż trzeba przyznać że autorka starała się wprowadzić wątki, które miały zmylić czytelnika. A główny bohater nadal jest antypatycznym dupkiem bez instynktu samozachowawczego.
Mimo historycznego tła intryga nie wciąga i nie ma za grosz klimatu. Postacie są nieciekawe i/lub antypatyczne, a na dodatek reagują na wydarzenia z opóźnieniem, albo turowo. Śledztwo nie dość że przewidywalne, nie dość że jest kalką z pierwszego tomu to jeszcze każe powątpiewać w zdolności śledcze bohatera. I niestety w książce nie znajdziemy nic co mogłoby wynagrodzić fabułę, która miała być thrillerem a ciągnie się jak flaki z olejem.
Nudny gniot.