(3 / 5)
Za życia dwóch pokoleń dokonały się dwie duże i bardzo widoczne zmiany (mniejszych nie liczę). Przeskok technologiczny – od radia do telefonu komórkowego i globalizacja jedzenia. Składniki kiedyś bardzo lokalne i sezonowe dziś nie są powiązane ani z porami roku, ani tym bardziej z krajem z którego pochodzą.
Truskawki w zimie – nie ma problemu. Sushi w Europie, pizza w Japonii, czy spaghetti w Stanach – dostępne są na co drugim rogu. Mięso, podobnie jak diety wegańskie, są dostępne dla większej liczby odbiorców. A dietetycy polecają różne warianty żywienia – oczywiście każdy inny i każdy jedynie słuszny.
Autorka pisze o tym jak szybko przeszliśmy do globalizacji jedzenia z jednej strony, po ograniczenie liczby gatunków z drugiej. Jak jedzenie przestało dawać radość a stało się paliwem lub źródłem ograniczeń, odkąd dietetycy zaglądają nam w talerze. O tym jak nasze organizmy nie radzą sobie z kaloriami w formie płynu. I o tym jak bardzo świat trąbiąc o zagrożeniu cukrzycą i otyłością kompletnie nic z tym nie robi (z wyjątkiem Kolumbii).
Bardzo wyraźnie przebija z książki żal nad sezonową różnorodnością, „starymi czasami”, i odchodzącymi w niebyt zwyczajami żywieniowymi. Ale przede wszystkim nad tym, że jedzenie przestało być źródłem radości. Jednak autorka skupiając się w jednym z rozdziałów na cukrze i jego obecności, cóż, wszędzie nie próbuje nawet łączyć beztroski jedzenia z, na przykład, skonsumowaniem miski płatków śniadaniowych i szklanki coli, ilością cukru i kalorii pochłoniętych przy okazji i otyłością.
Podobnie wybór konkretnych gatunków z powodu, na przykład, odporności na szkodniki autorka wskazuje jako wymysł czysto współczesny i bardzo korporacyjny. Ale nie jest to wcale nowe zjawisko – marchewka była też fioletowa i żółta, a kolor, który dziś kojarzymy jako marchewkowy wyparł pozostałe w czasach, kiedy o korporacjach nikomu się nie śniło. Podobnie początkowo niechciane i nieufnie traktowane ziemniaki wyparły w końcu topinambur.
Jest tu niestety spory wybór argumentów pod tezę – zarówno w faktach jak i w przytaczanych statystykach. Jest też parę bzdur historycznych – autorka na przykład z uporem godnym lepszej sprawy twierdzi, że najpopularniejszym, najlepszym i najzdrowszym napojem dla ludzi zawsze była woda. Od czasów antycznych. Co jest historyczną bzdurą licząc od czasów antycznych do XIX wieku, kiedy ludzie pili wszystko, tylko nie czystą wodę (no chyba, że mieli zapędy samobójcze…).
Poza wybiórczymi argumentami dostajemy też ciekawą historię szybkiej zmiany: o tym jak jedzenie, które mamy nie sprawdza się w tradycyjnym modelu żywieniowym naszych babć. O tym jak nasz styl życia, zmiany związane z pracą nie pasują ani do jednego, ani do drugiego. Historie o tym ile wspólnego z rzeczywistością mają deklaracje walki z otyłością. I o tym jak warzywa stają się dobrem luksusowym.
Wszystko to podane lekkim, przyjemnym językiem, który łatwo się czyta. A przykłady i historie przytaczane przez autorkę zmuszają do myślenia i do rozejrzenia się po własnej kuchni. I to mimo tego, że wybór argumentów pod tezę i błędy merytoryczne sprawiają, że całość należy traktować z dystansem.