Większość historii alternatywnych idzie po najmniejszej linii oporu. Ot, wojnę wygrali nie ci co powinni, jakiś traktat nie został podpisany, jakiś przywódca zginął śmiercią nagłą i historycznie niepoprawną i już mamy świat alternatywny. Mniej lub bardziej ciekawy, ale bardzo często, mimo zmian, podobny do naszego. A co jeśli zaraza uderzy nie w tych, w których miała i autor na dodatek zostawi w spokoju ukochanych przez fantastów wikingów i sięgnie po coś bardziej… egzotycznego.
Wtedy dostajemy Mezoamerykę, która pokonała konkwistadorów, podbiła sporą część kontynentu i ma się nadzwyczaj dobrze. I to mimo religijnych zakazów wykorzystywania wynalazków najeźdźców, niezależnie od tego czy jest to proch czy… koło. I mimo tego, że spora część potencjalnej siły roboczej ginie na ołtarzach. I mimo tego, że równowaga władzy między plemionami nie jest do końca zgodna z tym co znamy z historii.
Trzeba przyznać, że już sam pomysł jest bardzo przyjemnym powiewem świeżości. Spadkobiercy Majów i Azteków tworzą naród barwny, krwawy i rzadko pojawiający się w literaturze fantasy. Na dodatek autor zadbał o historię świata, politykę i zestaw wierzeń – wszystko oparte na tym co znamy, ale z lekkimi dodatkami i udało mu się stworzyć ciekawą wizję, którą da się bez problemu kupić. Motyw fantasy, który przewija się od czasu do czasu dobrze się wpisuje w świat, ale niestety wiemy o nim tak mało, że szybko z motywu tajemniczego zmienia się w niedopowiedziany i irytujący.
Bohaterowie stanowią przekrój stanów i charakterów, co z jednej strony, jest dobrą podstawą do pokazania świata, z drugiej, wprowadza trochę za dużo chaosu. Na dodatek, mimo że nie są z kartonu i można im kibicować, to nie robią nic, żeby uciec od znanych schematów – młodego rewolucjonisty, syna władcy, ambitnego wojownika i tak dalej.
Dzięki nietypowej tematyce całość wciąga na tyle, że dopiero po skończonej lekturze czytelnik orientuje się, że fabuła została mocno z tyłu za światem i bohaterami. Mamy, co prawda, trochę dworskich intryg, trochę przepychanek na wysokich stołkach, zarys przyszłych konfliktów, ale to mało jak na te pięćset stron z kawałkiem. Widać, że w drugim tomie coś się z fabuły wykluje, mam tylko nadzieję, że autor zapanuje nad wszystkimi wątkami i nie postanowi rozciągnąć całości na nie wiadomo ile tomów. Mam też nadzieję, że był to świadomy zabieg a nie wynik braku pomysłu na rozwinięcie niektórych wątków.
Główną wadą Głodnego Słońca są anachronizmy i kolokwializmy, które wyskakiwały od czasu do czasu jak diabeł z pudełka i brutalnie wyrzucały czytelnika z świata Tezcatlipoca, wywołując nagłe zgrzytanie zębów. Jak kolokwializmy jeszcze bym była w stanie przeżyć, to wkładanie w usta bohaterów słów, których znać nie mieli prawa kłóciło się na dodatek z konstrukcją świata.
Mimo pewnych niedociągnięć Głodne Słońce było miłym zaskoczeniem i powiewem świeżości. Przemyślany świat i bohaterowie, szczypta fantastyki i nietypowa historia alternatywna.
Z chęcią sięgnę po drugi tom, a pierwszy polecam. Chyba, że ktoś nie przepada za brutalnymi światami, bo krew leje się tu często i gęsto, jak to w świecie Azteków bywało.