W trakcie czytania kolejnych tomów Malazańskiej księgi umarłych stwierdziłam, że muszę “zaordynować” sobie coś lżejszego do czytania. Coś co zdecydowanie nie będzie ode mnie wymagało ani takiego skupienia, ani takiej uwagi, jak Malazańska. I co nie będzie emanowało atmosferą osiadającą na głowie jak ciężki namoknięty koc. Jednym słowem potrzebowałam odskoczni w postaci książki w której samo rozumienie tekstu pisanego wystarcza w zupełności do zrozumienia całości. “Pieśń” jest właśnie taką książką. To lekka, łatwa i przyjemna pozycja czytelnicza, książka w której jeśli nawet dzieje się coś złego, to czytelnik nawet przez pięć minut nie ma wątpliwości, że zło zostanie przykładnie ukarane, a dobro zatriumfuje. Historia Pieśni rozgrywa się w pięknych plenerach Nowej Zelandii, obowiązkowo mamy wielkie i nieszczęśliwe miłości, przemianę złego w dobrego, siłę woli i siłę miłości zdolną pokonywać wszelkie przeszkody, w tym również uszkodzenie kręgosłupa, pogoń za marzeniami oraz generalnie poszukiwanie swojej własnej drogi. Wszystko bardzo ładnie zakomponowane i sprawnie napisane. Postacie żywe, choć momentami nieco zbyt uproszczone, opisy “okoliczności przyrody” zgrabne i dobrze dobrane. Mistyka i egzotyka w ilościach dobrze dobranych, które nie powodują odruchu wymiotnego u czytelnika. Czytając Pieśń miałam przed oczyma film Syreny z 1995 roku. ( Choć film jest od książki o dwa nieba głębszy). Jeśli miałabym jeszcze do czegoś przyrównać tę książkę – porównałabym ją do deseru lodowego w upalny dzień – owszem miłe i sprawia przyjemność, ale po godzinie człowiek jest już znowu głodny i ogląda się za porządną porcją mięsiwa. Przeczytałam, uśmiechnęłam się i sięgnęłam po …. Malazańską.