Raymond E. Feist, Janny Wurts – Trylogia Imperium (dwugłos)

corka-imperiumTym razem powyżywam się na Trylogii Imperium ( Córka Imperium, Sługa Imperium, Władczyni Imperium).
Córka Imperium, czyli Japończycy w kosmosie. Tak jednym zdaniem można skomentować pierwszy tom trylogii napisanej przez ……No właśnie, wcale nie jest pewne czy napisał to Rajmund czy tez Janny.
Raimond Feist rzuca nas w świat, który jest jednocześnie znany i nieznany. W świat w którym najwyższym dobrem i świętością jest honor, świat w którym okazywanie uczuć jest niesmaczne, konwenanse i rytuały dławią wszystko, najwyższą łaską jest udzielenie zgody na zadanie sobie rytualnej śmierci, najwyższy władca jest tak naprawdę tylko marionetką, bogowie są ale jakoś tak mało nachalnie, zaś wszystkie ważne rody oddają się z zapałem intrygom i knowaniom nazywanym eufemistycznie wielką rozgrywką Rady. Zapachniało Japonią? Jeśli dodamy do tego jeszcze przekręcone japońskie nazwiska to ośmielę się stwierdzić, że wręcz wionęło Shogunem.
A skąd ten kosmos? Ano stąd, że owi Tsuranuanni (nie mordujcie, ja tego nie wymyśliłam!) przeszli na tę planetę przez tęczowy magiczny most ( tak wiem, też zawyłam), który w dalszym opisie okazuje się być czymś w rodzaju gwiezdnych wrót. Nasi kosmiczni japońce nawiali przed jakąś inną zgagą, która dobrała się do ich planety. Co to za zgaga jest podobno wyjaśnione w kolejnej trylogii, ale tam dojechałam do połowy pierwszego tomu i zwiędłam więc Wam nie objaśnię co i jak…
Tak czy inaczej Japońce wparowali na planetę i…. Jak nie trudno się domyśleć nowe lokum szybko okazało swoje minusy. Po pierwsze – miało swoich inteligentnych właścicieli oraz nie miało metalu. Pierwsze odkrycie spowodowało jak się okaże w kolejnych tomach wojnę na magię, w której tubylcy koniec końców przegrali i musieli się do nowego inwazyjnego gatunku czyli naszych “honorowych” kosmitów dostosować. Spowodowało także pewne reperkusje w stosowaniu magii ale to jest tak zaplątane, że nie podejmuję się bez streszczenia połowy trzeciego tomu wyjaśniać co skąd i dlaczego. Brak metalu natomiast spowodował – kolejny najazd tym razem przez tęczowy most na inną krainę zamieszkałą dla odmiany przez społeczeństwo dziwnie podobne do Wikingów. Jeśli już was boli głowa to wyobraźcie sobie jakiej migreny ja się nabawiłam czytając tego trzy tomy.
Jeśli ktoś lubi takie przekombinowane political fiction powinien co prędzej zaopatrzyć się w tę trylogię. Mnie, nie ukrywam te żywe wielopoziomowe szachy zmęczyły setnie. A jeszcze bardziej umęczyła mnie “japońskowata” maniera miejscami podlewana romantycznym sosikiem w rodzaju zakochania się w jeńcu i takich innych.
Jak zwykle potwierdziła się stara zasada, że jak w barszczu pływa za dużo grzybków, to któryś na pewno będzie robaczywy i zepsuje smak potrawy. Zapomniałam dodać, że wszystko się dobrze kończy, a głowni amoranci żyli długo i szczęśliwie choć osobno.

________________________________________________________________________by Lashana

 

Atisza wepchnęła mi pewnego dnia do ręki trzy tomiszcza. Nie wiem co było bardziej alarmujące – dziewczę w białym gieźle na wikińskim drakkarze zdobiące okładkę, czy wredny uśmieszek kumpeli…
Wiedziałam, że będzie źle, ale żeby aż tak…. Ale od początku.
Siedemnastoletnia Mara ma właśnie przyjąć święcenia w świątyni Lashany…. tego Lashimy (Buahahaha… przepraszam..tak mi się trochę źle przeczytało, za pierwszym razem. I każdym następnym). Jednak dowódca wojsk przynosi wieści o śmierci jej brata i ojca. Mara zostaje głową upadającego rodu i musi wziąć udział w rozgrywce Rady, żeby nie paść ofiarą silniejszych klanów.
Cudnie. Dziewczę spędziło pół roku w klasztorze i po wyjściu przeżywa szok kulturowy… albo przedtem rodzina trzymała ją w piwnicy, albo ciekawe ziółka palili w świętym przybytku. W domu dziewczę nie interesowało się prowadzeniem handlu ani polityką, bo to braciszek miał być głową rodu, ale szybko okazuje się być politycznym geniuszem zawierając małżeństwo z synem jednego z wytrawniejszych graczy Rady (który jej oczywiście na to pozwolił). W tym czasie czytelnik poznaje świat Kalevanu i czuje się coraz gorzej – światem rządzi cesarz – tylko tytularnie, bo jest kapłanem, faktyczną władzę sprawuje Warlord (pewnie Shogun były za trudny do wymówienia), szlachetnie urodzeni i bogaci noszą miecze i władają klanami, mniej bogaci giną z honorem w ich imieniu, a niewolnicy mają padać na twarz i umierać po cichu. Rada wyżyna się wzajemnie wysyłając na przeciwników prywatne oddziały. Reszta oddziałów walczy w świecie za Tęczowym Mostem z brodatymi barbarzyńcami. Barbarzyńcy są „be”, bo nie mają honoru, ale wyrzynać ich trzeba bo mają coś, czego Rodom brakuje – metal. Pytanie brzmi czym oni się wyrzynają na swoim podwórku. Ano…. mieczami ze skóry. Z 300 warstw wyprawionej, prasowanej i lakierowanej skóry robi się miecz. #^$&&# chyba, cholera, kij bejsbolowy! I oni tymi skórzanymi pałami tną i zabijają Wikingów w kolczugach. Jassnneee. Widać zwierzątka w tym świecie nie mają kości, a wszystkie skały to piaskowiec…
Do tego pojawiają się, gdzieś pod koniec pierwszego tomu, cho-ja – mrówki wielkości ludzi, budujące podziemne mrowiska i pod wodzą królowej przędące najcenniejszą tkaninę tego świata. Robale mają jeszcze jedna zaletę – mogą wystawiać zbrojne oddziały w naturalnych, chitynowych pancerzach. Nie zgadniecie komu udaje się sprowadzić nowy rój na ziemie rodu….
Koszmarek. Mamy Japonię, podzieloną przez waśnione rody. Wielkiego Shoguna i genialnego daimyo w wersji feministycznej, czyli żeńskiej, który wbrew przeciwnościom pnie się po szczeblach politycznej kariery. Akcji jest niewiele, a wszystkie rozgrywki polityczne są śmiechu warte. Całe szczęście wszystkie posunięcia są logiczne, ale autorzy zostawiają bohaterce zawsze tylko jedną furtkę, przez którą może przejść przez co wszystkie „intrygi” są do bólu przewidywalne. A jak ktoś czytał Shoguna to będzie wstanie domyślić się większości posunięć na 5 rozdziałów do przodu.
Z trudem zmusiłam się do zaczęcia drugiego tomu naiwnie licząc, że może być tylko lepiej. Błąd. Mara znów ma głowę rodu do pokonania i problemy ekonomiczne na dodatek. Żeby zlikwidować te drugie postanawia sprowadzić nową siłę roboczą – barbarzyńskich niewolników. Żeby pozbyć się pierwszego problemu tworzy siatkę szpiegów i snuje kolejną intrygę – równie przewidywalną jak ta w pierwszym tomie. Oczywiście szybko okazuje się, że od barbarzyńców też się można czegoś nauczyć i Mara znajduje swojego Anjin-sana imieniem Kevin, który ma jej pomóc w szybszej karierze…..
Trzeciego tomu nie tknęłam i nie zamierzam. Pseudo-Japończycy, pseudo-Wikingowie, przewidywalne intrygi, mało akcji i mało napięcia. Kosmiczne mrówki, miecze za skóry, średniowiecze społeczeństwo z pełnym równouprawnieniem i cudowne dziecko taktyki, strategii i handlu w osobie głównej bohaterki. Fuj. Jak ktoś chce poczytać polityczną intrygę, gdzie miecze odgrywają równi dużą rolę co polityka to niech poczyta Shoguna – więcej sensu, ciekawsza akcja, oryginalna Japonia i sensowniejszy wątek romansowy.
Wyjątkowy gniot, który kradnie wątki z czego tylko się da.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *