Pisanie o wydarzeniach historycznych nigdy łatwe nie jest. Trzeba bowiem dobrze wyważyć pomiędzy fantazją i literackim zacięciem, a prawdą obiektywną, zapisaną w dokumentach. Jeśli się tego nie umie powstają „historycznawe” koszmarki – książki będące historycznymi tylko z nazwy. Tim Severin twórca trylogii Wiking, której pierwszy tom właśnie przeczytałam, poradził sobie z tym zadaniem bardzo dobrze, a trzeba dodać, że miał je dodatkowo utrudnione faktem, że swoją opowieść oparł na islandzkich sagach. Tak więc jego bohater jest postacią autentyczną i zarazem nią nie jest – bowiem choć opowiadają o nim sagi, to przecież wiemy jak to z sagami jest – bardowie potrafili koloryzować i ściemniać nie gorzej od współczesnych pisarzy i polityków. Niemniej Tim zdołał z ich opowieści wydobyć to co najciekawsze – historię chłopaka żyjącego w specyficznej społeczności w specyficznych czasach. Historia rozgrywa się na obrzeżach znanego nam świata – na Islandii, Grenlandii, zachodnich obrzeżach Irlandii oraz w Winlandii. Ludzie zamieszkujący te tereny nazywają siebie ludźmi Północy, jakby w opozycji do ludów zamieszkujących Skandynawię, którzy są dla nich ludami ze Wschodu. Ta przedziwna mieszanina ludzi rządzi się prawami wyniesionymi ze światów z których przybyli, wedle zasady skąd założyciel osady stąd prawa. A na to wszystko nakłada się walka o rząd dusz czyli ekspansja chrześcijaństwa, walka o władzę mniejszych i większych władyków i próby zasiedlenia nowego lądu. Jeśli więc sądzicie, że żyjemy w ciekawych czasach, to powiem wam, że bohater Wikinga też nie mógł narzekać. Razem z nim włóczymy się po krańcach Europy, pakujemy w mniejsze i większe problemy, przeżywamy upadki i chwile radości. Nie wiem, na ile było to zamiarem autora, a na ile wynikło z materiału, na którym się opierał, ale postacie przez niego sportretowane, są jak dla mnie nieco zbyt płaskie i jednowymiarowe. W efekcie, choć historię czytamy z zainteresowaniem, nie możemy zaangażować się w przygody Thorgilsa . Obserwujemy je z boku, bardziej zainteresowani całą kulturową otoczką niż poszukiwaniem korzeni matki głównego bohatera. Podsumowując dostaliśmy książkę, której prawdziwa wartość ukryta jest nie w talentach pisarskich autora, ale w materii z której czerpał on swoje pomysły. Rzecz do czytania przyjemna, acz nie zwala z nóg.
Z nóg zwala za to praca „tłumaczki” i „korektorki”. Dzięki ich nieudolności, lenistwu, albo gapiostwu co jakiś czas potykamy się o kwiatki i kwiateczki, które skutecznie utrudniają czytanie i wpływają na ocenę całości. Trudno bowiem cieszyć się lekturą, kiedy w jej trakcie ma się wrażenie, że czyta się coś co delikatnie mówiąc mija się albo z poprawną polszczyzną albo z logiką! Niedowiarkom proponuję trzy okazy z bogatej kolekcji koszmarków wyprodukowanych przez te dwie panie:
„Wbiłem w ziemię drzewiec sztandaru” – jasn,e a drzewiec ów kwieciem bujnym się okrył…
„Podejmując się ucieczki byłem w nieco przychylniejszej sytuacji niż nieszczęsny uciekinier” .
Prawda, że urocze? Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że Thorgils nie „podejmował się ucieczki” tylko był do niej zmuszony. Zupełnie też nie potrafię pojąć w czym okazywała swą przychylność…. sytuacja.
„lewa noga był całkiem bez czucia, ale wtedy zauważyłem, że ciągle leży pod martwym wojownikiem”. Taaak, niewątpliwie, leżała tam sobie martwym bykiem, a reszta kadłuba – że zacytuję klasyka – była w ciemno….