Książki G.G. Kay’a generalnie lubię, choć nie wszystkie budzą we mnie jednaki entuzjazm. Przeszkadza mi w nich pewien rodzaj wtórności polegający na opowiadaniu znanych historii w alternatywnej, dość mocno pokręconej rzeczywistości. Za pierwszym razem jest to ciekawe. Za drugim – bywa zabawne. Za trzecim – nuży. Za czwartym – wkurza. A ponieważ miałam na półce właśnie cztery książki G.G.Kay’a, to stwierdzałam, że kupię piątą. Zgodnie z opisem Fionavarski Gobelin miał być pierwszym i największym dziełem autora, wiec kto wie, może do pięciu razy sztuka? No cóż, okazuje się, że niestety nie do pięciu razy sztuka. Recenzje które znalazłam na sieci przed zakupem piały co prawda o klimatach Tolkiena, monumentalności i filozofii, o znakomicie zarysowanych bohaterach z bogatym wnętrzem, ale ja będę grzmieć o wtórności, miałkości i przynudzaniu. Autor przeszedł samego siebie w zgarnianiu motywów i powielaniu schematów. W efekcie wyszło mu pomieszanie z poplątaniem i pomerdaniem. I nie mogło być inaczej, skoro w jednym kotle wylądowały zapożyczenia od Tolkiena, motywy rodem z C.S. Lewisa, mity celtyckie oraz zapożyczenia z mitologii nordyckiej. Jeśli do tego dorzuci się lekką woń chrześcijaństwa oraz upchnięte kolanem mity Arturiańskie, które mają ratować fabułę w miejscu w którym autor najwyraźniej się pogubił… to macie potrawkę z zakalcem i zwęgloną nieco . Logika książki do pewnego miejsca jest spójna, ale potem zaczyna utykać w dziesiątkach wątków i wąteczków, a my zaczynamy utykać w tym, kto któremu bogu służy i ma jego poparcie, który bóg się komu objawił i co dał i kto na wszystkie bogi jest kim?! Jeśli chodzi o samą akcję to ciągnie się ona, by nie powiedzieć wlecze, zdecydowanie ślamazarnie. Głównie dlatego, że tak z połowę książki zajmują rozważania, bóle i rozterki tych co ważniejszych bohaterów związane z ich życiem tu, z ich życiem “tam” lub z ich życiem przed życiem. Całe szczęście, że nie wszystkie ważne postacie mają takie rozważaniowe rozwolnienie, bo zamiast 1400 stronicowej cegiełki mielibyśmy, pustaka na dobre 2000 stron. Książka oryginalnie miała 3 tomy, a ja po przeczytaniu miałam nieodmienne wrażenie, że autor chciał koniecznie długością dzieła dorównać Tolkienowi.
Na plus mogę zaliczyć autorowi wyrazistość postaci. Przynajmniej tych kilku ważniejszych, którym można przypisać role figur na szachownicy. Warto też zwrócić uwagę na potoczysty, ładny styl nawiązujący do opowieści snutych przy ogniskach. Co do języka jakim się posługuje G. G. Kay to niestety w polskiej wersji językowej tłumacz nie postarał się za bardzo i rytm książki psują równoważniki zdań, oraz zdania złożone tak niepoprawnie, że przy ich czytaniu bolą trzonowce.
Podsumowując – książkę polecam fanom autora oraz zagorzałym wielbicielom Tolkiena, choć ci ostatni będą się pewnie mocno krzywili na bezczelne zrzynki
A teraz będę spojlerować! No, wreszcie sobie poużywam!
Zawiązanie akcji jest z gatunku pstryk i mamy. Oto na jednej z konferencji na uniwersytecie w Toronto spotyka się piątka znajomych. Czwórka się zna, piaty jest „tak se” na doczepkę. Koniecznie chcą poznać prowadzącego, sławę w zakresie mitologii celtyckiej. Rzeczona sława podejrzanie łatwo wychodzi naprzeciw ich pragnieniom , ba nawet sama zaprasza ich do hotelu na pogwarkę. W hotelu oświadcza, że jest z innego świata i koniecznie chce żeby się z nim tam udali. Że są ważni bla, bla, że tam i tu czas płynie relatywnie… i piątka dorosłych, podobno inteligentnych ludzi zachowuje się jak smarkacze którym zaproponowano wypad „na grandę” do ogrodu sąsiada. Odniesienie do Narnii jest tu aż nadto dobrze widoczne. No i teraz zaczyna się jazda. Nasz spec od wierzeń celtyckich okazuje się być magiem o znaczącym mianie Loren srebrny płaszcz ( ekhem, zapachniało wam Gandalfem białym? Mnie też), u boku którego wiernie trwa krasnolud. W kraju którym wylądowali dzieje się mocno nieciekawie. Panuje magiczna susza. Stary król jest – no co za niespodzianka, stary i zgorzkniały i nie ma siły, żeby się poświęcić za swój lud. Trzej magowie kłócą się między sobą ile wlezie, kapłanki magii krwi podgryzają magów też ile wlezie, w sumie odbywa się śliczna i pokazowa walka o znaczenie. Starszy syn króla został wygnany, młodszy jest dandysem i ochlapusem, a równowagę między wszystkimi w zasadzie utrzymuje tylko wiekowa jasnowidząca. Nasza piątka dzielnych Kanadyjczyków przybywa i wszystko się zmienia. Obcy wskakują w przypisane im role grzecznie i pokornie nieledwie ze śpiewem na ustach. Kim staje się jasnowidzącą noszącą na palcu wojenny pierścień którym może przymusić i zniewolić całe nacje, a także przenosić się z miejsca na miejsce. A ponieważ jako jasnowidząca musi mieć wiedze o krainie – autor wprowadza do gry magiczny artefakt i stara jasnowidząca łączy się duszą z nową jasnowidzącą. No wiadomo , jak coś logicznie trudno wytłumaczyć to zawsze zjawia się magia siły nadprzyrodzone albo coś w tym stylu i już mamy królika z kapelusza. A czemu nasi bohaterowie tak łatwo się na wszystko godzą? Nooo wiecie, mają przeczucia…. Nie będę dalej opowiadała tak szczegółowo bo szkoda mi na to czasu i miejsca dodam tylko , że mamy drzewo na którym składana jest ofiara na przebłaganie boga. Drzewo na którym umiera się trzy dnia a potem bóg zabiera ofiarę. Z jednej strony to nawiązanie do legend nordyckich a z drugiej do chrześcijańskiego krzyża. Bohater, który się na tym drzewie poświęca umiera, ale zostaje przez boga przywrócony do życia ( ehm….), a znajduje go jako pierwsza kobieta (Maria Magdalena?), odtąd bohaterowi towarzyszą dwa kruki Pamięć i Myśl czyli znowu mitologia nordycka kłania się szyderczo. Głównym złem krainy jest tajemniczy Spruwacz, którego kiedyś pokonały wielkie połączone armie ludzi, krasnoludów i lios afarów czyli po naszemu elfów. ( dzień dobry mister Tolkien). Pokonany został uwięziony pod górą przez przemożne zaklęcia, a o tym że nic nie kombinuje mają informować kamienie strażnicze po jednym dla każdej nacji. Taa, wielcy magowie wymyślili, że kamyczki mają informować o tym, że zły kombinuje i ewentualnie, że któraś nacja kombinuje, ale już nie wymyślili co będzie jak ktoś jeden z kamyczków na chama roztrzaska! Jakoś kiepsko z pomyślunkiem u panów magów było… Oprócz dobrego maga Lorena srebrnego płaszcza, mamy też jego przeciwieństwo – maga który przeszedł na stronę zła ( Saruman?), przebudzenie zła ogłasza pojawienie się nad górą wielkiej czerwonej ręki ( no proszę, a nie oka?). Jeden z naszych bohaterów dostaje magiczny róg który ma przywołać pomoc ( i Boromir i Roland kłaniają się w pas). Aaa, byłabym zapomniała. Jeden z piątki bohaterów ląduje na wielkich równinach gdzie mieszkają niezrównani jeźdźcy. ( jeźdźcy Rohanu?), a na wezwanie rogu zjawia się siódemka widmowych królów (Nazgule?) określanych mianem dzikich łowów, choć podejrzewam, że poprawniejszym byłoby przetłumaczenie ich nazwy jako dziki gon… Druga z piątki głównych bohaterów zostaje zgwałcona przez Spruwacza ( z pewnym rozbawieniem przeczytałam, że spruwacz nie ma już ręki. Aż tak brakło pomysłu Kay’owi?!) i rodzi dziecko, które nie powinno się pojawić. Przynajmniej zły tego nie chce, bo zaburza to wzór gobelinu. Dziecko zostaje ukryte przed ojcem , żeby ten go nie przekabacił na zła stronę mocy ( Hej Luke ty też tu?) Ale naprawdę zaplułam się dopiero wtedy, jak autorowi zachciało się wskrzesić Artura i… kiedy okazało się, że zgwałcona panienka to nikt inny tylko Ginevra w kolejnym wcieleniu. Aa no tak, mamy jeszcze Kocioł Artura, włócznię Artura, podróż okrętem na koniec świata i zabicie wielkiego węża duszożercy ( “Podróż Wędrowca do świtu” pomieszana z mitologią nordycką i znowu Tolkienem bo wąż ma wbitą w łeb biała laskę czarodzieja….) wielką bitwę w której uczestniczą lios svartowie czyli gnomy, czarną łabędzicę jako antyfeniksa, fionavarską odmianę Urukhai oraz oliphantów, a wreszcie finałowe spotkanie dziecka z ojcem, wielka bitwę na równinie…… ojjj mam dość. Wy chyba też. I mam nadzieję, że was przekonałam co do wtórności tego dzieła….