Drugi tom, powinien być i zazwyczaj jest lepszy od pierwszego. Jednak zdarzają się wyjątki od tej reguły. Irytujące wyjątki. Na drugi tom Niecnych dżentelmenów rzuciłam się z pieśnią na ustach i niemalże powiewającą kitą. „Na szkarłatnych morzach” to dalej jest dobra, zręcznie i z polotem napisana książka. Ma jednak kilka wad, które sprawiły, że gdy odkładałam książkę na półkę kita nie powiewała mi już tak triumfalnie. Naszym, ocalałym z pogromu w Camorrze bohaterom nie wiedzie się nadzwyczajnie. Po części dlatego, że niemal śmiertelnie poraniony Locke długo nie może dojść do siebie. Nie może, a w zasadzie nie chce. Grzęźnie w depresji i wycofaniu. I to jest pierwszy moment kiedy uniosłam wysoko brew. Cierń Camorry użalający się nad sobą jak ostatni mazgaj? Nie tak go autor przedstawiał w pierwszym tomie, oj nie tak. Siła woli, hart ducha, odwaga i poczucie obowiązku. Tak zapamiętałam tego bohatera z poprzedniej powieści. Potem jest jeszcze gorzej. Cwani i dotąd niepokonani bohaterowie zbierają cięgi aż huczy, a choć Scott Lynch puszcza do czytelnika co chwila oko, że oni tu „wicie rozumicie” tak specjalnie – to jakoś tym razem trudno jest uwierzyć w strategiczny geniusz Locke’a, a do czytelnika dociera niezbyt przyjemny fakt, że ogrom sukcesów Ciernia Camorry brał się ni mniej ni więcej tylko ze spuścizny jaką swoim przybranym synom pozostawił Łańcuch. I tak przez dobrą ¼ książki. Co gorsza niektóre momenty intrygi pozostawiają lekki posmak niepokoju związanego z logiką sytuacji.
Potem akcja się rozkręca , rozpędza i przestajemy się zmuszać do czytania. Aż do melodramatycznego wręcz zakończenia, które pasuje do stylu książki jak przysłowiowa pięść do nosa. I o to zakończenie mam największy żal do autora. O ile jestem w stanie darować mu długi start – ostatecznie w pierwszej części było podobnie, o tyle ckliwego zakończenia nie. Tym bardziej, że zakończenie jakim potraktował nas autor jasno wskazuje na to co będzie się działo w części trzeciej. Z pozytywów wymienię jak zwykle bardzo dobry język autora, z którym współgra doskonała praca tłumaczy. Scott bawi się słowami przekuwając je czasami w coś zupełnie szalonego, a tłumacze mu w tym dzielnie sekundują i nieomal ma się wrażenie, że przy okazji tych zabaw sami też pękają ze śmiechu. Nowi bohaterowie w niczym nie ustępują tym z pierwszego tomu, choć tu muszę się czepić, że postać archonta jakoś do mnie nie przemówiła. Natomiast zafascynował mnie jeszcze bardziej świat paskudztw zamieszkujących Morze Mosiądzu. Brawo dla autora, że budując skomplikowaną intrygę nie zapomniał jednak o tle i nasycił je życiem. Co do samego pomysłu z wpakowaniem bohaterów na okręt – to akurat zupełnie mi nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie, nieźle się bawiłam obserwując jak dwaj przemądrzali panowie oszuści niemiłosiernie się kompromitują. I po raz kolejny pomyślałam o tym czy docenią wreszcie wszystkie lekcje jakich udzielił im swego czasu Łańcuch. Bo jak się okazuje są jednak rzeczy, których nawet Niecni Dżentelmeni nie da są w stanie opanować w miesiąc.
A koty? Podobały Ci się koty na okrętach? 🙂
Koty wymiatają 😛 absolutna kocia republika morska 🙂