Słuchajcie, pani autorce udała się rzecz naprawdę rzadko spotykana. Otóż pięć minut po skończeniu jej książki nie wiedziałam już o czym ona jest…. Nie pamiętałam kluczowych momentów, nie umiałam wskazać przesłania czy choćby zamysłu autorki, miejsc szczególnie interesujących czy wkurzających. Wątpiącym i szydercom odpowiadam zawczasu – nie dopadła mnie skleroza ani początki Alzheimera. To po prostu książka napisana jest tak “znakomicie”, że po jej przeczytaniu nie pozostają nawet śladowe ilości emocji. Nic, niente, czarna dziura. Pustka z lipą i maliną. W efekcie siedzę z dość nieszczęśliwą miną i zastanawiam się jak zrecenzować to coś…Pierwsza część Angelfall wywoływała jeszcze jakieś uczucia. Można się było zżymać na wtórności, kalki, fabułę naciąganą za uszy, zastanawiać po jakie licho to czy inne rozwiązanie zostało zastosowane. Można było pochwalić za to i owo. Drugi tom… no cóż odniosłam wrażenie, że został napisany tylko po to, by łopatologicznie i dogłębnie wyjaśnić tom pierwszy. Mamy zatem liczne nawroty do przeszłości pokazywane z punktu widzenia…. anielskiego miecza. Zabieg sam w sobie mógłby być ciekawy gdyby nie był tak rozpaczliwie miałki. Czy bowiem cokolwiek wyjaśnił? Nie. Czy przyniósł nowe informacje? Kilka. Czy popchnął akcję w przód? Popchnął, a jakże. Tak popchnął, że aż się wywróciła…. Gdybym chciała wyliczać wszystkie miejsca, w których wizje miecza przyniosły więcej szkody niż pożytku musiałabym tu streścić całą książkę, a za to byście mnie raczej nie ukochali. Podsumowując taka metoda wyjaśniania przeszłości – czyli wstawki wciskane na siłę tu i tam w fabułę zupełnie się nie sprawdziła. Sama fabuła zaś zwyczajnie nie istnieje. Czytelnik na równi z bohaterami jest zdezorientowany i kompletnie zagubiony. Co do samych bohaterów to również się zmienili. I znowu zmiana ta nie wyszła postaciom na korzyść. Penryn straciła wiele ze swojej młodzieńczej zadziorności i buńczuczności. Zamieniła się w filozofkę i lamentnicę niebieską utyskującą nad kondycją moralną ludzi, których spotyka, gorzko i surowo oceniająca to co widzi. Jednym słowem Penryn chodzi i myśli. Chodzi i się zastanawia. Chodzi i cierpi. Chodzi i ma wizje. Od czasu do czasu podejmuje działania, w których wyrasta na nową przywódczynię skundlonej ludzkości. Całość wywołuje skojarzenia z ostatnim filmem z serii terminatorów. W książce znajdziemy wiele opisów, które w zamyśle autorki zapewne miały być koszmarne i przerażające. Tak naprawdę zaś przywodzą na myśl skrzyżowanie Obcego z laleczką Chucky rozgrywające się w klimatach Resident Evil czy Halo. I znowu podobnie jak w części pierwszej zabrakło tego nieuchwytnego “czegoś” co sprawia, że książki Kinga czy Lovecrafta czytamy ze ściśniętym gardłem. Przy Penryn i świat po ściskamy jedynie szczęki, żeby za głośno nie ziewać.
Podsumowując gniot, gniot i jeszcze raz gniot. Szkoda czasu i pieniędzy.