Lubię książki opowiadające o Dalekim Wschodzie. Czytając je ( mówię o tych dobrych) czuję się trochę tak, jakbym uchylała zasłonę oddzielającą mnie od zupełnie innego wymiaru. Lubię te książki za ich poetykę, odmienność myślenia, za to, że my, zarozumiałe “zachodniaczki” wychodzimy w tych książkach na skostniałych nietolerancyjnych bałwanów, z których tylko można się śmiać, zaś zrobienie w przysłowiowego konia należy niemalże do obowiązku każdego porządnego Chińczyka czy Japończyka.
Lubię też za to, że świat przedstawiany w książkach jest w gruncie rzeczy jeszcze bardziej ksenofobiczny, skostniały i nietolerancyjny niż nasz własny.Ale…jednocześnie lubię te książki trochę tak jak chińską kuchnię w Polsce – niby ona i chińska, ale podprawiona pod nasz europejski gust, wykastrowana z wielu smaków i zapachów prawdziwej kuchni chińskiej. Córka konkubiny, to taki właśnie wyrób “chińskopodobny”. Napisana przez Australijczyka o chińskim pseudonimie, sposobem pisania udającego kobietę, przedstawia nam świat teoretycznie poprawny i zgodny z tym co wiemy o chińskiej obyczajowości ale jednocześnie jakiś taki pozbawiony kantów i jak na chińskie obyczaje dziwnie mało okrutny. Główna bohaterka, a później jej córka najwyraźniej mają przedziwne szczęście, że trafiają na ludzi którzy pozwalają im wyrażać otwarcie swoją opinię, mieć odmienne zdanie od nich a co najlepsze, wyrażać te opinie stojąc prosto i z podniesionym czołem. Mało to chińskie sami przyznajcie. Wszak w Chinach osoby które choć na załamany pazur wystawały z tradycyjnie uznanych ram zawsze były ( a i dziś są) dość bezwzględnie do tego kanonu przystrugiwane, a jeśli zbyt energicznie bronią się przed ujednolicającą obróbką – nagle znikają. I nikt nie pyta gdzie są.
Córka to książka napisana przez człowieka zachodu,który postanowił stworzyć nową wersję kopciuszka ubranego w chińskie szatki. Autor bez wątpienia umie pisać i robi to dobrze, jeśli się bowiem przymknie oko na ową “chińskopodobność” to dostajemy książkę która może spokojnie konkurować z produkcjami Nory Roberts. Ot miła, ładnie napisana opowieść, z odrobiną dramatyzmu, kropelką seksu, kapką brutalności w egzotycznym sosie. Próżno w niej jednak poszukiwać bogatego smaku tak charakterystycznego dla Szoguna, czy Tai-pana.