Kogóż z nas nie poruszają inkaskie tajemnice? Tajemnicze ruiny w dżungli, krwawe rytuały, pismo węzełkowe i wiele innych niezwykłości rozpalających wyobraźnię czytających i słuchających o Imperium złotego władcy. Ale nikt z nas nie zrobił tego, co młody Hugh Thompson, który wysłuchawszy w pracy opowieści o odkrytych i ponownie zaginionych ruinach jednego z inkaskich miast nie stwierdził po prostu – “nie mam lepszego pomysłu na życie to czemu by nie odszukać tego miasta”. Jak postanowił – tak zrobił. Razem z dwoma kolegami zebrał fundusze i po prostu wyjechał do Peru.Od tego momentu zaczęła się jego wędrówka śladami cywilizacji Inków. Wędrówka, którą opisał w Białej skale. Nie ukrywam, że na początku opowieść nieco mnie zawiodła i zdenerwowała. Trudno nie irytować się czytając o tym jak naszemu bohaterowi, przynajmniej wedle jego własnej relacji wszystko przychodzi lekko, łatwo i przyjemnie. Postanowił pojechać – no to bęc, zorganizował kumpli, wyjazd i pojechał. Wcześniej rzecz jasna spotkał się z największym autorytetem od Inków w Anglii. No problem! Pojechał do Ameryki Południowej, połaził trochę po dżungli tu i tam, owszem komary go zjadły, owszem dieta była niewykwintna, a nawet monotonna, owszem podarli portki, tak, pod górę wchodziło się ciężko, ale ruiny znaleźli. Czytelnik może się tylko domyślać, że za tą wielce irytującą relacją kryją się różne zabiegi i wyrzeczenia, listy polecające i zwyczajne szczęście, a także całkiem niemała wiedza – ale to autor skrzętnie ukrywa i trzeba się tego pomiędzy wierszami domyślać. Nieprzyjemna maniera zmienia się dopiero gdzieś tak w połowie książki ( choć jest też możliwość, że się do niej zwyczajnie przyzwyczaiłam). Jeśli jednak uda nam się przejść ponad manierą literacką dostaniemy relację w której opis podróży przeplata się z licznymi odniesieniami do literatury tematu – zarówno tej napisanej przez XIX wiecznych podróżników, jak i tej która spisali bezpośredni uczestnicy podboju krain zamieszkałych przez Inków. Bo autor, choć stylizuje się na “zwykłego angielskiego chłopaka”, najwyraźniej posiada nie tylko bogatą wiedzę na temat Inków, ale również bardzo porządne klasyczne wykształcenie, któremu daje co i rusz wyraz odwołując się do angielskiej poezji czy światowego malarstwa. Jeśli zaś chodzi o samych Inków, bądź co bądź przynajmniej nominalnych bohaterów książki, to przyznaję, że odrobinę byłam zawiedziona. Z jednej bowiem strony zyskujemy pokaźny zasób informacji, o których w szkole na historii nawet w moich czasach nie uczono. Dowiadujemy się zatem o wojnie domowej między dwoma pretendentami do panowania nad imperium, o ich skłonności do wymazywania z historii osiągnięć podbijanych nacji, o specyficznym poczuciu estetyki, czy interesującej polityce gospodarczej. Jednak te i inne ciekawostki musimy momentami wręcz wygrzebywać z zalewu obserwacji i informacji dotyczących współczesności Ameryki Południowej. I to niezmiernie mi w lekturze przeszkadzało. Po prostu, zmylona nieco tytułem, spodziewałam się czegoś innego. Bo adekwatny do treści tytuł tej książki powinien moim zdaniem brznieć mniej więcej tak: “Śladami Inków. Moja włóczęga po Ameryce Południowej.”