Po drugi tom Skoku 225 sięgałam z wielką chęcią i ogromnymi nadziejami rozbudzonymi przez tom pierwszy. Infoszok zostawił mnie z licznymi pytaniami, z rozbabraną akcją i niepokojem co będzie dalej. Spodziewałam się zatem po jego kontynuacji pewnego uporządkowania akcji, rozwiązania jednych zagadek i wprowadzenia nowych.
Autor jednak postanowił niczego czytelnikowi nie ułatwiać. Owszem, z tyłu książki podobnie jak w pierwszej części zamieszczone zostało kalendarium, słowniczek i swoiste podsumowanie różnych wątków (co skłoniło kilku moich znajomych do wyrażenia opinii, że zamiast książki wystarczy przeczytać te załączniki, będzie szybciej,prościej i mniej wkurzająco… ), ale poza tym nic tak naprawdę nie zostało wyjaśnione czy uporządkowane. Akcja w dalszym ciągu jest wręcz przerażająco szybka. Zmieniają się okoliczności, zmieniają warunki gry, intryga goni intrygę, całość coraz bardziej zaczyna przypominać wielopoziomowe szachy w które każą nam grać z zawiązanymi oczyma, a przeciwnik nie ma obyczaju informować nas na jakim polu staje. Każdy ruch wydaje się zatem złym, albo zły rzeczywiście jest, sprzymierzeńcy okazują się wrogami, a wrogowie sprzymierzeńcami i nic nie jest takie na jakie wygląda. Toczy się bezwzględna gra o to kto położy łapę na multirzeczywistości – rząd, korporacje, ktoś inny. A czytelnik zaczyna mieć coraz większe wątpliwości czy w ogóle ktokolwiek powinien z niej korzystać, bo tytułowy wynalazek jest delikatnie rzecz ujmując – przerażający, zwłaszcza w przypadku wykorzystania go przez rząd. Rząd, czyli grupkę żrących się między sobą pozbawionych całkowicie skrupułów bezwzględnych, ambitnych ludzi, mających dobro obywateli w tzw. “tylnej elewacji”. W efekcie zamieszania wprowadzonego przez autora w fabule, dorobiłam się solidnego bólu głowy oraz sterty karteczek na której rozpisywałam sobie co, kto, gdzie i kiedy. I wyłoniła mi się wizja świata post orwellowskiego – te same pomysły, tylko technologia i możliwości przerażająco większe. Wracając jednak do książki:
Multirzeczywistość w jednym jest nie do pobicia – to ilość postaci które doprowadzają nas do szewskiej pasji. W pierwszym tomie takim naczelnym powodem do irytacji był Natch. Główny bohater jest dalej tak wkurzający jak w pierwszym tomie, ale tym razem wyrasta mu gromadka godnych następców. Tak naprawdę, żaden z członków feudokorpu Natcha & Surimy nie jest sympatyczny, nie budzi żywszych uczuć, ba, nie budzi żadnych uczuć poza irytacją bądź znużeniem. Natch jest irytująco zarozumiały, Jara irytująco naiwna, druga panienka irytująco płaczliwa, główny informatyk przerażająco bezwolny, jego kuzyn denerwująco narwany. Dialogi drewniane, logika zdarzeń tu i tam się lekko pruje, choć natłok wydarzeń skutecznie to miejscami kamufluje. Ale tak jak nie lubię w fantasy używania magii do wyjaśniania wszystkich miejsc gdzie logika dała sobie wolne, tak w fantastyce nie znoszę kiedy do tego samego używa się pseudonaukowego gadania.
Podsumowując. O ile pierwszy tom oceniam na 5 to drugi ledwo na 4 z minusem. Mój zapał do czytania trzeciego tomu znacząco opadł. Owszem kupię go, bo jestem piekielnie ciekawa o co chodzi z czarnym kodem w Natchu. Miałam nadzieję, że w drugim tomie będzie to wreszcie wyjaśnione a tu figa. intryguje mnie też jeszcze kilka innych kwestii i dla nich jestem gotowa znieść irytujących bohaterów i konieczność rozpisywania sobie akcji na karteczkach.