Disclaimer inną recenzję Sezonu znajdziecie TU
Lektura Sezonu burz była straszliwie rozdzierająca. Z jednej strony – czekałam na tę książkę kilka miesięcy, byłam ciekawa tego, co jest w środku. Chyba nigdy nie będzie dla mnie wystarczająco dość przygód wiedźmina, dlatego też dylemat wewnątrz mnie stawał się tak nie do zniesienia. Bo z drugiej strony, minęło sporo czasu od Pani Jeziora, cykl wydawał się być zamknięty i bardzo nie lubię zabiegu wskrzeszania bohatera dla “jeszcze jednej książki”.
Zaczynając czytać, grubo po premierze książki, widziałam już kilka recenzji, słyszałam o fragmentach tego co jest w środku. I bałam się, że jak przeczytam to sobie ten mój ulubiony cykl zepsuję. Zepsuję i nie będę lubić.
Pierwsze strony nie były zaskakujące. Bardzo doceniłam, że zarówno SuperNOWA jak i Sapkowski zachowali format zgodny z poprzednimi częściami sagi. Nawet papier ekologiczny, jak w wydaniach “z POLITYKĄ”. Okładka miękka, ale nadruk bardzo łatwo ścieralny, szczególnie na grzbiecie. Wolałabym białe wydanie, pasujące na półkę do poprzednich.
Geralta czytelnik zastaje jak zwykle – w walce. Wiedźmin ubija potwory, odbiera pieniądze i podróżuje. Po kilku stronach, wiedźmin trafia do lochu, za niewinność. Też nic zaskakującego w tym nie było, zdarzało mu się już wcześniej. Gdy w końcu zostaje wypuszczony na wolność i chce odebrać miecze okazuje się, że te zostały już odebrane. Nawet kwit jest!
Jak każdego w tym miejscu, tak i głównego bohatera, szlag trafia i próbuje miecze odzyskać. Z pomocą władz oraz bez nich. Próba ta, skutkuje wplątaniem wiedźmina w romanse, intrygi, spiski, walki i podróże. Czyli dalej nic nowego nie widzimy, bo fabuła w “wiedźminach” jest raczej bardzo podobna. Choć to jest pierwszy raz, gdy Geralt musi z tym wszystkim zmierzyć się bez swoich słynnych mieczy. I oczywiście radzi sobie, w lepszy lub gorszy sposób.
Pierwszą myślą, jaka nasunęła mi się po tym, gdy miecze przepadły było “dlaczego nie pójdzie do Kaer Morhen?”. Powody podane były trzy – burze, daleka droga i…
“Vesemir wydrwiłby mnie niemiłosiernie, druhowie, gdyby akurat w Warowni byli, też mieliby używanie, nabijaliby się ze mnie przez lata całe.”
Była to sześćdziesiąta czwarta strona książki i poczułam silną niechęć do czytania tych głupstw dalej. Bo kto jak kto, ale Geralt we wszystkich książkach, twardo udowadniał, że opinią innych o jego osobie się przejmuje najmniej.
W dalszej części, Geralt został zmuszony do współpracy z czarodziejami. Pardon, wynajęty przez czarodziejów. Spodziewałam się lejącego się z wypowiedzi jadu, dostałam go tylko trochę, na samym początku, potem czarodzieje byli gdzieś w tle. Po drodze polało się sporo krwi. Dość brutalne morderstwa, drastycznie przedstawione sceny. Jak dla mnie, odrobinę zbyt drastycznie, zbyt brutalnie. Za dużo krwi. Z drugiej strony, to tylko moja opinia, może było jej w sam raz, a ja jestem przewrażliwiona?
Czytając, było kilka scen, w których zgrzytałam zębami. Pierwszą wspomniałam powyżej. Drugą było bronienie ludzi, którzy na tę obronę nie zasługiwali, kłamali i generalnie Geralt przyjaźnią do nich nie zapałał, a wręcz chciał wymordować. A bronił ich, bo kodeks mu kazał. Ten sam, który był wielokrotnie przez wiedźmina opisywany jako nieistniejący kodeks, zmyślony, by wiedźmini nie musieli się tłumaczyć ze swoich decyzji. Nie spodobała mi się ta scena i do samego końca liczyłam, że wszyscy umrą.
Styl Sapkowskiego był unikalny już od Wiedźmina. Odrobinę anachroniczny świat, używający pojęć, których znać nie powinien, opierający się odrobinę na naszym prawdziwym świecie. Zawsze doceniałam język, którego używał – polszczyzna, bez zbędnych zapożyczeń. Używana poprawnie, stylizowana w zależności od bohatera, z wulgaryzmami, których w naszym języku jest przecież bardzo dużo. Sapkowski wykorzystywał wiele słów, baśni, legend i tworzył świat spójny. I w żadnej z poprzednich części nie widziałam – albo nie pamiętam – spolszczonych słów z języka angielskiego. W ten sposób przez dłuższą chwilę analizowałam zdanie, na które się natknęłam w liście czarodziejki.
“(…) wprawdzie dopuścił się errorów, ale któż jest bez errorów.”
Te “errory” tak zapiekły mnie w oczy, że ledwo widziałam. Użycie ich przez Sapkowskiego w głowie mi się nie mieściło. I bardzo zawiodło.
Z anachronizmami też autor odrobinę przesadził. O ile wystawianą przez Geralta fakturę byłam w stanie znieść, o ile obrońcę z urzędu i niezawisłe sądy jeszcze próbowałam sobie tłumaczyć – w końcu banki działały, więc czemu nie sądy i obrońcy? – i przełknąć. Tak w końcu natrafiłam na zdanie zupełnie do świata przedstawionego nie pasujące. Ponieważ do świata, w którym nie wie się zbyt wiele o anatomii wiedźmina, próbuje się przywoływać demony z innych wymiarów w celu leczenia ludzi, a porody odbierają czarodziejki za nic nie chcą mi się wpasować psycholodzy i psychiatrzy. A niewątpliwie jacyś być musieli, skoro czarodziejowi zdiagnozowano chorobę afektywną dwubiegunową. Zazgrzytałam mocno.
Sezon burz przeczytałam w zasadzie na dwa razy. Po połowie. Gdzieś tam w środku, spodziewałam się czegoś gorszego od dotychczasowych części. Miałam nadzieję, że jednak okaże się to arcydziełem i nie będę czuć żadnego niesmaku, ani niedosytu.
Spodobała mi się kompozycja. Spodobał mi się przedostatni rozdział. Spodobał mi się Jaskier, spodobała Yennefer. Może dlatego, że nie było ich tak dużo w tej części. Geralt, czasem zachowywał się zupełnie jak nie wiedźmin. I to mi się nie spodobało. Te momenty, w których zęby zgrzytały również nie zyskały mojej sympatii.
Doceniam bardzo sposób ułożenia historii. Wplecenie tytułowego “sezonu burz” między rozdziały, interludia oraz sposób w jaki kawałek historii Nimue – zupełnie z Geraltem nie związanej postaci – podaje nam kolejny element do puzzli. Doceniam też sposób powiązania całości sznurkiem z sagą, dostarczenia nam powodów i tła historii wiedźmina. Kompozycja w Pani Jeziora nie została do końca zamknięta. Idealnie w ten koniec mógłby wpasować się Sezon burz. I na swój sposób to zrobił, choć nie jest to sposób, którego spodziewa się czytelnik.
Widać, że ta część jest inna. Samym ustawieniem jej obok pozostałych będzie to widać. Nie powiedziałabym jednak, że jest dużo gorsza albo lepsza. Jest po prostu inna i na pewno warta do przeczytania. Luźne nawiązanie do sagi daje możliwości, podobne do tych w zbiorach opowiadań. Nic nie straci ten, kto ich nie przeczyta. Ale przeczytane mogą rozjaśnić kilka wątków i uzupełnić świat. Sezon burz robi dokładnie to samo.
Na pewno wart jest uwagi, choćby z czystej ciekawości.