Orki są brzydkie, wredne i śmierdzą. O Orkach się nie pisze. No bo jak można pisać o istotach które uznaje się za … żuli świata fantasy? Toteż kiedy wpadła mi w ręce książka której głównymi bohaterami są właśnie orki – zabrałam się za czytanie z wielkim zainteresowaniem. Rozumiecie – o hobbitach już było, o elfach jasnych i ciemnych nasmarowano niejedno tomiszcze, krasnoludy posiadają swoją literaturę, a orki nie. Kolega, który mi tę książkę pożyczył zapowiedział z błyskiem w oku, że to parodia, ale nic więcej powiedzieć nie chciał.
Książka rzeczywiście okazała się po części parodią “Władcy Pierścieni”, a po części parodią parodii, zaś para głównych bohaterów niemal od pierwszych stron kojarzy się nieodparcie z Flipem i Flapem. Fabuła toczy się wartko, autor z upodobaniem zżyna i przeinacza Tolkiena, zwłaszcza niektóre opisy krajobrazów jakoś dziwnie są znajome, ale nie tylko bo i fajkowym zielem się czknęło i potworem z jaskini i okiem złego czarnoksiężnika, że o przejściu przez krasnoludzkie tunele nie wspomnę. Orki – no przynajmniej dwaj główni bohaterowie okazują się suma sumarum nie takie znowu do końca bestialskie i podłe. Już raczej przypominają zbuntowanych nastolatków z nie najlepszej rodziny, którzy strasznie się starają być jeszcze gorsi niż mamusia i tatuś – ale im kiepsko wychodzi. Za to elfy…. no cóż, jedno jest pewne, elfów pan autor zdecydowanie nie lubi. Te sportretowane w powieści to w przeważającej liczbie hipokryci, kłamcy, egoistyczne małostkowe typki z tolerancją na bakier. Jeśli ktoś nie nastawił się surowo i poważnie na wielką fantasy to nie powinien książką być zawiedziony. Zwłaszcza jeśli potraktuje ją jako jeden wielki żart z Tolkiena. Ot, ironiczne spojrzenie na oklepane motywy i pokazanie, że nie wszystko złoto co się świeci i nie każde błoto jest obrzydliwe.
To co mnie doprowadzało do szewskiej pasji to opisy “batalistyczne”. Nie wiem czy podwyższone ciśnienie krwi zawdzięczam autorowi czy tłumaczowi, ale niektóre opisy nadają się do tego aby zamieścić je na łączce Kłapouchego.
Nie, nie daruję Wam. Ja się męczyłam, wy też możecie: Oto próbka, niewielka, wręcz mikra literackich “kwiotków”:
– “żeleźce jego topora wgryzło się w pierś elfa i to z takim impetem że rozerwało zbroję.”
to się nazywa wgryźć pełną gębą….
– “drzewce jego topora zdążyło jeszcze zablokować zakrzywione, pałające żądzą jego krwi elfie ostrze”
topory gryzą, ostrza elfów pałają żądzą krwi… fajna ta “bronia”
” Obrócił się na ziemi i ciął toporem w kierunku piszczeli przeciwnika, a ponieważ wojownik nie nosił nagolenników, ostre żeleźce przecięło mięso, ścięgna oraz kości. Okaleczony elf z piskiem upadł na ziemię..”
No jasne, elfy którym się amputuje nogi pod kolanami…. piszczą….
Dobra, starczy znęcania się nad czytelnikami tego bloga.
_________________________________________________________________________________by Lashana
Balbok i Ranmar; dwaj bracia, zakały orczej wioski po raz kolejny wpadają w kłopoty. Tym razem jednak wyplątanie się z nich nie będzie takie proste – muszą wyruszyć przez Stęchłą Marchię do lodowej Białej Pustyni i z powrotem, jednak po drodze… pakują się w jeszcze większe kłopoty.
Orki. Ok, tego jeszcze nie było. Z czarnych charakterów światów fantasy głównymi bohaterami były już drowy (w dużej ilości), wampiry (w zdecydowanie za dużej ilości), wilkołaki, dżiny a nawet gobliny. Pomysł nie był zły, śmierdzące, głupie orki jako bohaterowie przemierzający pseudo-tolkienowski świat. Znajome krajobrazy, znajome sceny, tylko czarne charaktery inne niż zwykle – człowiek – morderca i kłamca, elfy – hipokryci i egoiści, krasnoludy (klasycznie) – chciwe i kłótliwe.
Niestety trochę zabrakło konsekwencji – durne orki opisują zamek używając fachowego słownictwa, Ranmar – niby czołowy tchórz zrobi wszystko, żeby ratować brata. Balbok z kolei niby wioskowy idiota, ale jak trzeba wymyśla genialny plan, który ratuje im tyłki. Na dodatek topory płynnie zmieniają się w obrębie jednego zdania w siekiery (i odwrotnie), a nowy gatunek w fantasy – „elfini” doprowadzał mnie do szału. Ja wiem, że orki nie muszą się na gramatyce wyznawać, ale narrator mógłby. „Elfini”, cholera. Sama postać elfki, też jest trudna do zniesienia – pomijam już to, że dała się porwać bo jej się nudziło, ale charakter też jakimś cudem ma inny niż cała reszta jej rasy. Chociaż na podobną przypadłość cierpią też dwaj głowni bohaterowie. Brak konsekwencji mogłabym jeszcze autorowi darować, ale książka ma jedną wadę, której darować nie sposób – jest po prostu upiornie nudna. Znajoma wyprawa, znajome motywy w równie znajomych krajobrazach opisanych śmiertelnie poważnie doprowadzały mnie do ziewania i musiałam się mocno wysilać, żeby nie czytać co drugiej strony.
Nudna parodia, znaczy chała.