Za tę książkę najpierw zabrała się Atisza. Pomęczyła się z nią trochę, pomęczyła, po czym posłała ją lobem w kierunku mojej półki. Dlaczego? Podobno z racji wykształcenia technicznego miałem się lepiej nadawać do jej recenzowania. Nie bardzo wiedziałem o co chodzi… po czym otworzyłem Diasporę.
Yatima przyjrzało się otaczającym polis gwiazdom. Wszystkie emitowały światło i widmie przesuniętym w wyniku efektu Dopplera, tworząc na niebie nieruchome koncentryczne fale koloru – od ekspansji po konwergencję. Ve zastanawiało się, jak powinni się zachować, gdy wreszcie dościgną uciekających.
Pewnie myślicie że wybrałem jakiś wyjątkowo odjechany moment z książki. Nie, to są dosłownie trzy pierwsze zdania. Dalej zresztą styl jest dość podobny. Czy warto się więc przez to wszystko przebijać?
Już czytając pierwszy rozdział zrozumiałem o co chodziło Naczelnej z tym wymaganiem technicznego wykształcenia. To znaczy, oczywiście, jak się go nie ma też idzie przez to przebrnąć, ale jest zdecydowanie trudniej. Być może zwróciliście uwagę na bezpłciowe zaimki w cytowanym przeze mnie fragmencie. W świecie realnym wykorzystywane są przez osoby do bólu poprawne politycznie (na inny dzień zostawmy dyskusję o tym, jaki to ma sens).
Tutaj pasują jak ulał, bowiem Yatima i vir towarzysz to… programy komputerowe. Cały pierwszy rozdział niemalże został poświęcony rozwojowi tożsamości Yatimy; jako informatyk znalazłem tam wiele znajomych rzeczy: algorytmy genetyczne, systemy ewolucyjne, a nawet nieco chaotyczny opis czegoś, co w pracy naukowej z naszych czasów zostałoby nazwane sztuczną samouczącą siecią neuronową ze sprzężeniem zwrotnym. Jeżeli nic wam to nie mówi, to znaczy że nie interesujecie się szczególnie algorytmiką, co jest w pełni zrozumiałe. Może też znaczyć, że już sam wstęp przyprawi was o oczopląs – a to nieco gorzej.
Stopniowo dowiadujemy się o co w tym wszystkim chodzi – skąd się wzięły inteligentne programy, gdzie w to wszystko wchodzą ludzie w cielesnej postaci (w najróżniejszych wersjach! To jest swoją drogą świetne, ale nie przybliżę nie spojlerując) i inteligentne roboty. Przy okazji zasypują nas dalsze tropy z zakresu matematyki i informatyki. Kiedy to już mniej więcej ogarniemy następuje fabularne bum i sytuacja skręca, a pierwsze skrzypce zaczyna grać fizyka.
Tu dla odmiany może zaboleć fizyków, bo o ile autor zadanie domowe odrobił porządnie i wyszedł od faktycznych osiągnięć nowoczesnej fizyki, to później nałożył na nie swój własny autorski pomysł – który przynajmniej dla mnie był dość ciężki do przyjęcia (choć może to właśnie dlatego, że nie jestem fizykiem?). Oprócz tego – jeżeli macie problem z wyobrażeniem sobie sześciowymiarowej sfery oglądanej oczyma w kształcie teseraktów… to ból głowy gwarantowany.
Został tu też zastosowany manewr z umieszczeniem jednej, wyrwanej z kontekstu strony dotyczącej wydarzeń z końca książki na jej początku. Sztuczka dość płytka, ale skuteczna – nie mam zastrzeżeń. Ale przyznaję, że obudziła ona we mnie nadzieję na epicki endgame – a teraz mam wrażenie, że ta książka się kończy przedwcześnie. Ba, nawet mam wrażenie że w niektórych miejscach po drodze parę rozdziałów się odkleiło od okładki i wypadło z mojego egzemplarza. Niektóre wątki pozostawiono niewyeksplorowane mimo ich oczywistego potencjału, jakby autora nagle dopadła skleroza i zapomniał rozwinąć myśl.
Ze względu na specyficzny język i dość duży stopień skomplikowania dla osób bez konkretnej wiedzy – pozycja raczej dla zapaleńców. Pozostawia z nieco głupią miną i niedosytem. Na szczęście brak cliffhangera i wystawki pod tom drugi – szkoda tylko, że w ten pierwszy autor nie włożył więcej czasu, bo wiele naprawdę fajnych pomysłów się zmarnowało.
_______________________________________________________________________________________________Lashana
>Przyznaję, że mam mieszane uczucia. I to nawet bardzo.
Z jednej strony podobała mi się konstrukcja świata i bohaterów. Bardzo podobały mi się pomysły fabularne (a przynajmniej większość z nich) i złożona wizja przyszłości. Lekkie, ironiczne poczucie humoru przebijające się od czasu do czasu wywołało dziki zachwyt i żałowałam bardzo, że autor użył go tylko w paru scenach. Doceniam też solidny reaserch przeprowadzony i wykorzystany ze zrozumieniem. I zdecydowany brak bezsensownego bełkotu, który udaje pojęcia naukowe też doceniam (Kwantowy złodziej dalej wywołuje u mnie koszmary czytelnicze).
Z drugiej strony irytowały mnie pourywane wątki poboczne, które nie dość, że nie zostały zakończone to jeszcze mogłyby prowadzić do ciekawych rozwiązań fabularnych. Podobnie irytowały mnie znikające postacie. Przyznaję, że dzięki temu można się było skupić bardziej na głównym wątku, ale niektóre pomysły aż się prosiły o rozwinięcie. Na to jeszcze mogłabym przymknąć oko, bo pomysły Eagana są przemyślane, oryginalne i bardzo daleko im do przetwarzanych wielokrotnie wizji przyszłości. Mogę też z czystym sumieniem zignorować jedną z teorii fizycznych wyprodukowanych przez autora, która zgrzytała mi dość solidnie i drugą, którą nawet jestem w stanie zaakceptować (ewentualnie). Jednak największym problemem był sposób podania treści. Przy pierwszym podejściu do książki dotarłam siłą rozpędu do połowy i miałam dość. Resztę doczytałam na siłę zgrzytając zębami i to mimo tego, że podobały mi się kolejne pomysły fabularne autora. I mimo tego, że rozumiem treść bez potrzeby korzystania z Wikipedii. Po prostu cały czas uczono mnie, że większość teorii fizycznych da się wytłumaczyć używając słownictwa zrozumiałego dla humanistów, a jeśli ktoś z uporem maniaka wyjeżdża z tekstami typu „inwersja osadzeń wywołuje emisję wymuszoną” to najprawdopodobniej zapomniał co się za tym stwierdzeniem kryje. I zapewniam, że da się inaczej. Serio. Będzie to wymagało użycia większej ilości słów, ale się da. A że klimat będzie inny… Cóż, wtedy polecam jakiś podręcznik do zaawansowanej fizyki kwantowej – tam będzie aż nadmiar klimatu.
A wracając do książki; Eagan wyprodukował coś co jest tekstem bardzo hermetycznym i przez co przebić się bez wykształcenia technicznego będzie trudno. I mimo świetnych pomysłów autora będzie to wymagało sporo samozaparcia, cierpliwości i korzystania z innych źródeł. A czy komuś chce się ślęczeć nad SF, nawet jeśli jest bardzo dobra, jak nad artykułem naukowym, to już sam musi ocenić…