O manuskrypcie Voynicha słyszał chyba każdy, kto choć trochę interesował się kabałą, ezoteryką czy chociażby Pragą Rudolfa II. Tajemnicza księga która wciąż oczekuje na odczytanie. Szyfr, lub język, który nawet w naszym skomputeryzowanym świecie wciąż nie daje się złamać i przetłumaczyć. Związki z Johnem Dee, Tycho de Brache, Johannesem Keplerem. Sam miód i małmazja na serce tych którzy kochają się w teoriach spiskowych, tajemnicach i ezoteryce. Temat niemalże samograj, równie nośny jak kod Leonardo da Vinci. Tylko brać i pisać….
Po raz kolejny okazuje się jednak, że nośny temat to nie wszystko. Trzeba jeszcze sprawnego pióra, dobrego pomysłu i tego co na własny użytek nazywam iskrą bożą. A tych rzeczy autorowi chyba jednak zabrakło. Nie podejmuję się ocenić, której z tych trzech rzeczy zabrakło najbardziej, dość stwierdzić, że autor w moim odczuciu stworzył rzecz równie porywającą, co książka telefoniczna.
Zacznijmy od konstrukcji. Autor najprawdopodobniej założył, że bez dokładnej wiedzy na temat osób związanych z manuskryptem czytelnik nie “zaskoczy” i postanowił ten brak uzupełnić. Pomysł chwalebny, tym bardziej, że Kepler, czy Tycho Brache to postacie naprawdę nietuzinkowe i warto trochę o nich wiedzieć. Szkoda tylko, że wybrał właśnie taką formę – czyli ględząco – przynudzającego wykładu. Mniej więcej w 1/4 książki połapał się, że coś nie teges i wprowadził postać ucznia który przybiega co jakiś czas z referatami “na temat”, które nasz bohater – księżulo nauczyciel obszernie komentuje. Efekt? Niezbyt elegancko to zabrzmi, ale powiem wprost – momentami ględzi tak straszliwie, że ma się ochotę zacząć jeść strony… Do wszystkiego gubi się w tysiącach szczegółów i szczególików. Przez główny nurt przygody mają prowadzić nas trzy postacie. Wspomniany jezuita Hector, astronom John i tajemnicza Juana. Trójkąt który od początku wygląda koślawo, bo najpierw ksiądz jest na marginesie, potem na margines wylatuje John, a na koniec na marginesie ląduje Juana. Tak jakby autor nie mógł się zdecydować kto tu jest naprawdę postacią wiodącą. Akcja toczy się, z werwą cieknącego kisielu, a czytelnik podwiązuje sobie szczękę z obawy przed wywichnięciem i przerzuca kolejne kartki przelatując je niecierpliwie wzrokiem w poszukiwaniu miejsca w którym zacznie się wreszcie coś choćby śladowo dziać. Od czasu do czasu irytuje się zagadkami matematycznymi w stylu lilavati dla ubogich, lub klepie w czoło nad niespójnościami generalnie zaś zaczyna żałować, że w blokach nie ma pieców… Kiedy akcja rusza wreszcie z kopyta czyli przyspiesza do tempa partii szachów korespondencyjnych całość skręca w kierunku rollplay’a skrzyżowanego z Agentem – od wskazówki do wskazówki czołgamy się w kierunku rozwiązania. Rozwiazania, które jest jak i cała książka, dziwaczne, alogiczne ale co ciekawe dość przewidywalne.
Bohaterowie to niestety kolejny powód do jęków i cierpienia. Są tak dziwaczni jak tylko być mogą. Juana – posiadająca w sieci dwa kontrastowe “wcielenia”, od początku dziwaczna i podejrzana, zupełnie jakby autor przyczepił jej na plecach karteczkę z napisem – “uwaga coś tu śmierdzi!” Astrofizyk John – który jest chyba tylko po to, by główny bohater miał swojego sidekicka. I wreszcie Hektor – jezuita i nauczyciel fizyki, stylizowany na prostaczka bożego i erudytę jednocześnie. Może i zna się na manuskrypcie i astronomii, ale detektyw z niego jak z koziego zadka waltornia. Wszystkie trzy postacie mają jedną cechę wspólną: są tak sztuczne i wydumane, że czytelnik nie ma szansy ani w nie uwierzyć, ani obdarzyć jakimikolwiek uczuciami. W najlepszym razie patrzy na nie jak na pionki w grze. W najgorszym ziewa i wzrusza ramionami.
Jedynym jakim takim plusem powieści jest kilka celnych spostrzeżeń na temat stosunku młodzieży i ich rodziców do nauczycieli oraz społeczeństwa w ogóle. Po przeczytaniu nich mogłam tylko pokiwać głową i stwierdzić z gorzkim rozbawieniem, że najwyraźniej pod tym względem już zrównaliśmy się ze “zgniłym zachodem”.
Podsumowując – autorowi Tajemniczego Manuskryptu zawdzięczam niewątpliwie jedną rzecz – brak problemów z zasypianiem. Już kilka stron działało na mnie jak najlepsza pigułka nasenna.
Megagniot