Teoretycznie fabułę książek dla młodzieży można umieścić w dowolnych okolicznościach przyrody. Nie znaczy to jednak, że się to robić powinno. Chociaż nie chodzi tu o gatunek czy treść a raczej o umiejętności i wiedzę autora, czego świetnym przykładem był Blask. W porównaniu z nim Mechaniczne pająki to całkiem dobra książka. Ale w porwaniu z Blaskiem wszystko może być tylko lepsze.
Violet szykuje się do towarzyskiego debiutu, jednak zamiast przymierzać suknie wolałaby czas spędzać w swoim laboratorium na konstruowaniu wynalazków. Hmm… wysokie kieszonkowe musiała mieć skoro wynajęła laboratorium sama, poza tym ciekawe kto wynająłby cokolwiek niepełnoletniej kobiecie w roku 1888. Mechaniki i rysunku technicznego pewnie uczyła się sama po nocach z latark… tfuu lampą gazową.
Anyway… nocne eskapady do laboratorium przerywa jej seria morderstw. Zabójca usuwa wysoko urodzonych, a że na celowniku może być też jej ojciec Violet postanawia sama przeprowadzić śledztwo.
Świat stworzony przez autorkę jest pełen niekonsekwencji – niby kobiety nic nie mogą, ale szefową Secret Service jest kobieta. Pomijam już to, że Secret Service jest wynalazkiem amerykańskim a nie brytyjskim. Generałem (czterogwiazdkowym) można zostać w wieku 24 lat ,a podróże do krajów egzotycznych są na porządku dziennym, jakby Indie i Chiny były tuż za progiem.
Wynalazki mają jeszcze mniej sensu – nie wiem co załamało mnie bardziej: parowy rewolwer i parowy wzmacniacz dźwięku czy czysto mechaniczny detektor ruchu. A może była to broń będąca połączeniem rewolweru, kastetu i noża… W sumie dobrze, że wynalazki pojawiają się okazjonalnie i steampunkowego klimatu jest tu w sumie niewiele, bo jeszcze autorka nasadziłaby więcej takich kwiatków.
Lady Violet jest współczesna do przesady i poza tym, że posiada przynajniej tytuł inżyniera to jeszcze siłą zajebistości jest w stanie sama sobie związać gorset. Jej matka jest chodzącym zbiorem stereotypów a ojciec jest papierowy do bólu. Główny towarzysz bohaterki to majordomus imieniem Alfred… Nawet nie będę tego komentować…
Gdzieś w połowie książki autorka stwierdziła, że nie wystarczy jej znęcanie się nad steampunkiem, więc dorzuciła też szczyptę eugeniki i mechaniczną protetykę (Fullmetal Alchemist pozdrawia zza kadru) co niezbyt pomogło. A rzadkie próby wprowadzenia humoru, który miał równoważyć napięcie, niestety zawodzą na całej linii.
Całość sprawia wrażenie bardzo nieudanej próby napisania Bezdusznej dla młodzieży. Jednak Gail Carriger potrafi bawić się stereotypami i światem, który stworzyła puszczając od czasu do czasu oko do czytelnika. Bomann bierze wszystko na poważnie i mimo podkradzenia kilku pomysłów ze świata Alexi Talbott nie udaje się jej stworzyć ani równie ciekawego świata, ani barwnych bohaterów.
Niestety swoje dołożyli też tłumaczka i redakcja (a raczej jej brak). Połowa zdań jest z błędami – brak odmiany przez przypadki, literówki, dziwne przyimki, kłopoty z logiką, odmiana przez osoby niezgodna z wcześniejszym zdaniem – do wyboru do koloru. A jak już coś jest poprawne to sprawia wrażenie nieporadnego, kanciastego tworu ucznia z gimnazjum i zaskakuje czytelnika niemieckim szykiem i składnią. (Ot mała próbka: „Niech pan to potraktuje jako małe wyrównanie natury za te rzeczy, które my, kobiety, musimy znosić.”, albo: „Blakley wskazał jakiś stwór, który…”).
Główna intryga poprowadzona jest jak po sznurku, od punku A do B, tak żeby bohaterka nie napotkała za dużych trudności i od czasu do czasu mogła wykazać się jasnowidztwem, bo niektórych rzeczy nie da się inaczej wytłumaczyć.
Niekonsekwentny świat, bezsensowne wynalazki, marna fabuła, pokaleczona gramatyka i nudni, sztampowi bohaterowie. Gniot, którego nawet dobre tłumaczenie nie byłoby w stanie uratować.