Kolonizacja przestrzeni idzie pełną parą. Oczywiście nie jest do końca tak jak planowano, ale nikt się tym za bardzo nie przejmuje. Tym bardziej, że kolonie są sponsorowane przez korporacje a nie przez państwa, które mogą co najwyżej potrząsać szabelką.
Znaczy wprowadzanie do świata jest sztampowe do bólu, wprowadzenie do książki już nie – autor serwuje nam wycinki wspomnień, artykułów naukowych i prasowych, które trochę pokazują, ale też zostawiają czytelnika z całkiem konkretnym zestawem pytań. Trzeba przyznać, że i pomysł, i wykonanie zachęcają do dalszej lektury. A potem okazuje się, jak zwykle, że miłe są złego początki, bo cała reszta książki stacza się po równi pochyłej w błyskawicznym tempie, żeby pod koniec nie tylko sięgnąć dna, ale jeszcze się w nim z rozpędu zakopać. Ała.
Bohaterowie wieją sztampą na kilometr, nie mają historii, charakteru i są tak męsko-wojskowo-twardzi, że robią się infantylni. Mamy zgorzkniałego kapitana okrętu, który właśnie przechodzi na emeryturę (kolejnego Adamę), jego córeczkę z pretensjami (twardszą niż Ripley), sierżanta Legii Cudzoziemskiej w osobie dowódcy bazy naziemnej (nawet nie chce mi się wymieniać…), kilku żołnierzy (którzy są chyba pożyczeni z ToyWars) i bezwzględnych szefów korporacji (oczywiście pochodzących ze slumsów). Zieewww. I niech mi ktoś, na wszystkich bogów, wyjaśni, czemu autor uznał, że Henryk jest egzotycznym imieniem z dalekiego kraju?! Rozumiem jakby facet nazywał się Hilary, albo Herbert, albo Hiacynt. Ale Henryk?
Fragmentom militarnym brakuje napięcia, emocji i… akcji. Niby strzelają, ale śledzi się to jak telenowelę. Tym bardziej, że bohaterowie mają głównie imiona i stopnie wojskowe, więc who cares… Na dodatek broń wykorzystywana przez korpowojska sprawiła, że rozdzwoniły mi się w mózgu wszystkie dzwonki alarmowe. Nazwy jakieś takie niespójne, bo tu wdowy i pająki, tam działo Yamato, gdzie indziej coś, co mogłoby być AT-ATem. Tu działo cząsteczkowe, tu działo plazmowe, tu składany karabin, a wszystko działa na zasadzie magii chyba… Po chwili wujek Google podpowiedział mi, że jestem w StarCrafcie. Ała po raz drugi.
Główny wątek fabularny nie jest szczególnie odkrywczy, ale miał sporo potencjału i dałoby się go uratować, tym bardziej, że autor przedstawił swoją wersję Marsa całkiem ciekawie. Niestety im bliżej końca, tym bardziej cierpiała logika i gramatyka. Nie wiem co załamało mnie bardziej – zachowanie szefowej korpo, działania dowódców, bohaterowie, którzy okazali się wszechwiedzący, czy zdania, które przeoczyła korekta.
Fanfiction, sztampa i wtórność z dodatkiem kilku dobrych pomysłów, które nie są w stanie uratować tego gniota. Drugi tom będę omijać szerokim łukiem.