Autorka, dziennikarka i reporterka, opisuje Mozambik – daleki afrykański kraj, niezbyt wielki jak na tamte okolice, wciśnięty między Ocean Indyjski, RPA i Zimbabwe. Jego historia jest nieco pokręcona – była portugalska kolonia blokująca dostęp do morza posiadłościom brytyjskim, „zagłębie” handlu niewolnikami, w XIX i na początku XX wieku ciekawe miejsce do osiedlania się dla najbiedniejszych – ale też bardzo bogatych – Portugalczyków. Potem standard – w latach 50-tych i 60-tych ruchy wyzwoleńcze, w 1975 roku po rewolucji goździków w Portugalii ogłoszona niepodległość, masowe wyjazdy białych – trochę spontaniczne, trochę wymuszone przez nowe władze, następnie niemal 20-letnia wojna domowa, gdzie – jak zawsze – jednych popierał Związek Radziecki, a tych drugich USA. Z tych wszystkich zawiłości kraj wyszedł zniszczony, częściowo wyludniony, bez pieniędzy i specjalistów. A przecież ich ziemia kryje niemal wszystko co możliwe do wydobycia, a w dodatku jest sporo wody, więc uprawy też dają bardzo przyzwoite plony. W takiej sytuacji Europejczykowi, który tam przyjeżdża łatwo popaść w jedną z dwóch przeciwstawnych narracji: „to był taki piękny kraj i co oni z niego zrobili” albo też: „tyle mają bogactw w ziemi i nic z tym nie robią”. Autorka unika tych raf opowiadając o ludziach – a raczej oddając im głos. To są bardzo różne osoby – od potomków Portugalczyków zasiedziałych w Mozambiku od pokoleń, przez tych, którzy przyjechali z metropolii dawno temu, aż do świeżej portugalskiej emigracji wygnanej po 2007 roku przez europejski kryzys do byłej kolonii, gdzie na specjalistów czeka praca, jakiej w starej Europie nie znajdą. Opowiadają też Afrykanie – weterani krwawej, toczonej w buszu wojny o niepodległość, ale też ci, którzy ich tam zwalczali Mówią ci, którzy zostali wyrzuceni ze swoich domów, ale również tacy, którzy te domy zajęli. Biali, czarni, Mulaci, Hindusi, rasiści biali, rasiści czarni – zresztą te dwie ostatnie kategorie głównie importowane z RPA, ale przede wszystkim ci, którzy po prostu żyją tam i teraz, a chcą żyć w miarę spokojnie i mieć z czego zapłacić rachunki. Czy wszystkie to opowieści są prawdziwe – nie wiem, w końcu autorka-reporterka mogła napisać tylko to, co zrozumiała z wypowiedzi rozmówcy, a on też przecież przekazywał jej swoją wersję prawdy. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby poszczególne opowieści stanowiły kompilację z kilku osób, a opis wydarzeń nie był do końca zgodny z „prawdziwymi faktami” – o ile w ogóle można tak powiedzieć. Wpisuje się to zresztą w niedawny spór o metodę reportera, gdzie dwa odłamy „polskiej szkoły reportażu” ścierały się o to, czy musi on niewolniczo trzymać się faktów i wielokrotnie je sprawdzać, czy też może lekko „nagiąć” to, co zobaczył i usłyszał, żeby przekazać jakąś skondensowaną, literacką prawdę, która jest prawdziwsza od wszystkich faktów razem wziętych. Autorka wywodzi się ze szkoły Mariusza Szczygła, więc pewnie bliższe jej jest to drugie podejście. Czy to jednak przeszkadza? Mnie nie, książkę bardzo dobrze się czyta, a mozambicki entourage staje się metaforą tego, co wszędzie i zawsze działo się i dzieje między ludźmi i w nich samych. Jeżeli więc macie parę spokojnych godzin – polecam.