Jak to u mnie często bywa, książka sama mi się w ręce wpakowała. Nie narzekałam, bo od czasu do czasu trzeba wyrwać się z literatury wymagającej i nieco odświeżyć czymś lekkim, łatwym i nie wymagającym nadmiernego skupienia. A po pierwszym tomie przygód Garsteczki i Chemika wiedziałam, że ten właśnie styl pisania uprawia nasz autor.
Tym razem jednak Andriej Lewicki przeszedł samego siebie i pojechaaaał, z przytupem i chrzęstem. I niestety ze szkodą dla fabuły.Na początku nic nie zapowiada fabularnej katastrofy. Akcja Wojny zaczyna się dokładnie w tym miejscu w którym skończyła się akcja Wstęgi. Tam wleźli do komina, tu z komina wylecieli. Świat niby ten sam, ale jakoś nie do końca, a co gorsza, plany naszych bohaterów wzięły w łeb, bo anomalia jak to anomalia pokazała co potrafi. Mamy zatem rozproszoną drużynę, która musi zebrać się do kupy – zabieg doskonale znany, służący do tego, by w miarę bezboleśnie pokazać czytelnikowi jak największy kawałek nowego starego świata i wprowadzić nowych bohaterów (oraz nowe kłopoty). I tu nie mam się czego czepić. Chyba tylko tego, że bohaterowie nam nagle nieco spoważnieli i nawet Garsteczka stracił wiele ze swego wdzięku Iwaszki – duraka. Akcja toczy się żwawo, od czasu do czasu jest poważnie, od czasu do czasu ironicznie. Kiwamy głową nad starymi pomysłami podanymi z wdziękiem w nowej odsłonie, zgrabnie wplecionymi w fabułę. Witamy nowe postacie uzupełniające już i tak bogatą “menażerię” plączącą się po kartach powieści. Obserwujemy jak autor balansując na granicy kiczu rozbudowuje świat swoich bohaterów. Jest przewidywalnie, średnio logicznie, trochę papierowo, ale czyta się bez bólu. I nagle, pod koniec książki… łubudu.
Ni z tego ni z owego autor uderza w wysokie “CE” i zaczyna nasz raczyć wywodem fizyczno- astralno-kwantowo- bozia raczy wiedzieć jakim. Pasuje to do dotychczasowego stylu pisania i do całej dotychczasowej fabuły jak koza do karety. Bełkotliwe strasznie, nudne i dodane czort wie po co. Czytelnik wyrwany ze stanu “lekko, łatwo i przyjemnie” wytrzeszcza oczy i sprawdza okładkę czy to aby dalej ta sama książka którą zaczął czytać, czy też jakaś złośliwa anomalia zmieniła mu w garści książkę na traktat filozoficzno – fizyczny rodem z kiepskiego SF… Czy to całe marudzenie jest poprawne fizycznie – nie wiem, bo z ręką na sercu przyznaję, zawyłam, zadławiłam się i całe to wymądrzanie się ominęłam wielkim łukiem. Powiem wam tylko, że w efekcie autorskiego zawijasa w fabule nagle zaczęło zalatywać Gwiezdnymi Wrotami. I to tymi gorszymi odcinkami. Aż patrzyłam czy któryś z bohaterów nie okaże się nagle goauldem, a moduł zasilający nie zyska nagle wdzięcznej nazwy MPZ.
A już zakończenie… no ręce opadły mi do kolan. Wygląda na to, że kolejny tom przygód w Antymirze będzie skrzyżowaniem Planety Małp, Podróży Guliwera i Zaginionych w Kosmosie. I wiecie co? Ja go na pewno nie kupię!