Na świecie pojawiła się magia, która zburzyła porządek społeczny, bo obdarowanym może zostać każdy niezależnie od wieku i statusu. Ameryka poradziła sobie z tym problemem dość prosto: albo jesteś z nami i wstępujesz do armii, albo Cię zastrzelimy.
Znaczy nieletnich i staruszków też przymusem wcielają do woja? I ani ichni NFZ, ani wysoko postawieni oficjele nie protestowali, że ktoś sprzątnął im sprzed nosa magów leczących dotykiem? Firmy konstrukcyjne nie wyły, że zabierają ludzi mogących myślami góry przenosić? Naukowcy nie próbowali przerobić żadnego magicznego na perpetum mobile, skoro magom się magiczne bateryjki nie kończą? Jakoś tego nie kupuję…
Oscara, naszego bohatera, poznajemy kiedy prowadzi szturm na szkołę. Jego drużyna jest wsparciem dla oddziału magów, którzy mają zrobić porządek z buntownikami demolującymi budynek i jego żywą zawartość. Hmmm, buntownicy co prawda są nieletni, ale hurtowo podpalają ludzi żywcem. Bohater chce ich ratować za wszelką cenę. Czy tylko ja mam problem z jego priorytetami? No ale, niech będzie, że to taki pacyfistyczny wojskowy.
Oczywiście szybko okazuje się, że nasz Samarytanin manifestuje, oczywiście w rzadkiej i zakazanej szkole magii. Oczywiście próbuje uciekać. A że szkoła jest naprawdę rzadka, to Władza daje mu drugą szansę…
Fabuła jest nie dość, że pretekstowa, to na dodatek poprawna politycznie – mamy biednych, uduchowionych i wykorzystanych tubylców, buntujących się Indian i walkę o słuszną sprawę. A wszystko to równie subtelne jak tona cementu. Na dodatek większość reakcji bohaterów jest podyktowana imperatywem narracyjnym, a nie tym co się faktycznie dzieje i tym jak powinni reagować w podobnej sytuacji wyszkoleni profesjonaliści (wspominana już pierwsza scena jest tego dobrym przykładem).
Składniki fabuły to zlepki klasycznego fantasy z X-menami, i to niestety z X-menami w najgorszym możliwym wydaniu (czyt. pierwszych filmów fabularnych), bo jednak z komiksów dałoby się sporo fajnych rzeczy zapożyczyć. Plus parę motywów, które wyraźnie są podyktowane doświadczeniami autora w Iraku. W zasadzie nie znajdziemy tu nic oryginalnego. Sprawę ratują trochę opisy akcji – jest ich sporo, trup ściele się gęsto i jakoś popychają fabułę do przodu. Niestety jest w nich też sporo chaosu, a autor nie wytworzył ani klimatu, ani wrażenia potęgi, którą mieli władać magowie.
Postacie drugoplanowe to wycięte z kartonu schematy, bo nawet jednowymiarowymi bohaterami trudno ich nazwać. Postaci kobiecych nie mam nawet siły komentować. Jednak największym problemem jest nasz heros. Niezdecydowany jak nastolatka w sklepie z kieckami, potrafi zmieniać zdanie – a razem z nim klasyfikację swoich aktualnych towarzyszy z „dobrych” na „złych” – kilka razy w ciągu jednego rozdziału. Ba, parę razy zdarzyło mu się zmieniać poglądy o 180 stopni już po dwóch stronach. A żeby było jeszcze fajniej, decyzję zawsze podejmuje pod wpływem impulsu – nie myśląc ani o jej konsekwencjach, ani o zdarzeniu które zmianę decyzji wywołało. Momentami zaczyna to być tak absurdalne, że staje się zabawne. Bo w końcu nie ma to jak człowiek, który był oficerem i wiele lat służył w wojsku, który nagle stwierdza, że armia jest zła, bo nie traktuje go jak człowieka tylko jak wyszkolone narzędzie. I nie, sam nie doszedł do tego wniosku, ktoś mu o tym powiedział. A co powiecie o oficerze, który świeżego rekruta notorycznie namawia do ignorowania regulaminów i rozkazów? O byłym dowódcy, który ma umiejętności integrowania zespołu godne rozwielitki? I równie wielkie zdolności przewidywania konsekwencji tego co zamierza zrobić?
Serio, dawno tak bardzo nie liczyłam, że szlag trafi głównego bohatera szybko i skutecznie. A paru kandydatów na ciekawszą, bardziej charyzmatyczną i przede wszystkim bardziej prawdopodobną i konsekwentną postać szybko by się znalazło. Nawet w tym zbiorowisku kartonowych wycinanek.
Całość jest tak niekonsekwentna, pozbawiona klimatu, nielogiczna i naładowana hipokryzją, że z radością przyznaję tej chale nagrodę Blasku.
A autora należałoby wysłać na kurs pisania do pani porucznik Kozak.