Nie znoszę Amerykańskich Bogów – są przereklamowani, chaotyczni, nudni i napisani jakby autor dostawał wierszówkę. Czemu niby wspominam Gaimana? Bo Droga do Nawii to tacy Słowiańscy Bogowie.
Wszystko mnie w tej książce irytowało. Serio. Zaczynając od ewidentnej inspiracji Gaimanem a kończąc na kukiełkach, zwanych dla niepoznaki bohaterami. I w sumie tylko dzięki tej irytacji dotrwałam jakoś do końca – żeby móc z czystym sumieniem recenzję napisać, bo lektura była równie porywająca, co lista składników na pierogi.
Dostajemy trójkę bohaterów – Alka Bielskiego (weterana z Afganistanu z zespołem stresu pourazowego), Miszę Asieniewicza (zdecydowanie za uczciwego moskiewskiego milicjanta), Ksenię (nie rzucające się w oczy dziewczę pracujące w butiku). Panowie, to takie skrzyżowanie przysłowiowego trepa w najgorszym wydaniu z rycerzem bez skazy i zmazy – jak każą strzelać to strzelają, jak mają pilnować to pilnują – pomyślunek nie jest wymagany. Zrozumienie sytuacji, przyjaciele, jakaś intryga też w sumie nie są istotne. Jeszcze bardziej radośnie skoczą w ogień, żeby ratować damę w opałach i nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby zaciągnąć ją do łóżka, bo to nie uchodzi przecież. Poza tym płyną sobie radośnie, pełni niezrozumienia, z prądem wydarzeń i jarają się osiągnięciem piątego poziomu mocy. Serio. Ot, wbity kolejny poziom doświadczenia, przechodzimy do następnego questa. Mimo, że Alek i Misza są pozbawieni charakteru to i tak są szalenie rozbudowani w porównaniu z Ksenią – która ma tylko imię, daje się wpakować w kłopoty i z nich wyciągnąć. Ewentualnie może wybawcy zrobić jajecznicę. Znaczy co? Kobieta marzeń? Sama się z kłopotów nie wyciągnie, zdania własnego nie ma, nie mówi praktycznie wcale, ale gotować umie. Ot, taki NPC w kiecce. Do kompletu mamy też Baltera – pojawiającą się okazjonalnie tajemniczą postać, która jest tak tajemnicza, że od razu wzbudza czytelnicze podejrzenia. Cała czwórka świetnie nadawałaby się na ilustrację Mary Sue – niby przeciętni, ale drzemie w nich siła zajebistości, której nikt ani nic nie powstrzyma.
Jakby poziomów mocy było mało, to fabuła też mocno zalatuje grą komputerową. I to raczej na poziomie Diablo czy innego hack-n-slash. Zwłaszcza jak w pewnym momencie pojawia się artefakt. O przepraszam, Artefakt. A w sumie ARTEFAKT, którego wszyscy pożądają, chociaż większość nawet nie wie czym jest. Ratunku! Ale nawet poszukiwanie artefaktu nijak nie chce się łączyć w całość – książka sprawia wrażenie czterech (długich) opowiadań, które nie za bardzo łączą się w powieść.
Całość oparta jest na znanym motywie – siła bogów zależy od ilości ich wyznawców, a pogańscy bogowie z przybyciem chrześcijaństwa nie odeszli, tylko odsunęli się w cień, a teraz chcą wrócić. A Perun, naczelny intrygant, ma plan. Plan oczywiście zagmatwany, bo nie rozumiemy zamysłów bogów. Tjaaa… nie wiem, czy bardziej irytowały mnie boskie zamysły, czy bohaterowie, którzy rzucali stwierdzenia w stylu: Ja tam w pogańskich bogów nie wierzę jakieś 5 minut po tym jak z nimi rozmawiali. A może ciśnienie podniosło mi to, że Perun nagle został bogiem wojny? I że cała słowiańskość została spłycona do konfliktu Peruna z Welesem.
Jedyne światełko w tunelu to to, że autor umie pisać po polsku – nie sadzi kwiatków, zdania nie zgrzytają, od czasu do czasu nawet fajną atmosferę i klimat słowiańskiej melancholii udaje mu się stworzyć. Niestety ogólnej melancholii i czarnowidztwa nie równoważy humor zapowiadany na okładce. Czasem szczyptę humoru wnoszą Lel i Polel – zresztą chyba najciekawsze postacie w powieści – dzięki czemu czasem rozładowują atmosferę, ale są to ilości dość… homeopatyczne. Do tego mam wrażenie, że atmosfera jest bardziej dziełem przypadku niż czymś zaplanowanym. Niektóre codzienne czynności są opisane tak, że w tle prawie da się usłyszeć Walkirie Wagnera, czego niestety nie uświadczymy w scenach akcji. Bohaterowie też mają kiepską równowagę emocjonalną – irytują się nie wiadomo czym, śmieją się w losowych momentach, popadają w stany depresyjne. I jak huśtawki nastrojów dałoby się wytłumaczyć w przypadku Alka, to reszta bohaterów nie ma PTSD.
Koszmar, nawet Amerykańskich Bogów czytało mi się lepiej. Fabuła – pretekstowa, intryga – tajemnicza (czyt: niedomyślana), bohaterowie – papierowi i drewniani jednocześnie, słowiańskość – spłycona, skojarzenia z grą crpg – zdecydowanie za duże, akcja – mocno się nie klei.
Może się spodobać fanom Amerykańskich Bogów, ale generalnie – omijać z daleka.
P.S. Co ciekawe autor pisać umie, jego Impuls z czystym sumieniem polecam.