Brett Peter V. – Otchłań. Księga 2

Pierwszy tom, podobnie jak poprzednia odsłona serii, sprawiał wrażenie niepotrzebnie rozwleczonego, przegadanego, napchanego dodanymi w ostatniej chwili wątkami, które nie wnoszą nic do fabuły, a całość zamiast podgrzewać atmosferę w oczekiwaniu na wielki finał raczej ją ostudziła. Czytając trudno się pozbyć skojarzeń z opisem przysłowiowej popołudniowej herbatki u równie przysłowiowych flegmatycznych Anglików.
Mimo wszystko liczyłam, że drugi tom jakoś uda się autorowi rozpędzić i fabuła pogna aż do finału z prędkością lawiny. Na szczęście nie była to wielka nadzieja, bo w drugim tomie zamiast wielkiego finału pełnego fajerwerków dostajemy… przekłuty balonik, z którego uchodzi powietrze, powoli, po cichu i niepostrzeżenie. A zamiast powolnej herbatki dostajemy coś, co kojarzy się z książką pisaną na szybko, na kolanie i z wykorzystaniem resztek notatek do wszystkich poprzednich tomów razem wziętych. Czyżby autorowi zbliżał się deadline?
Całe szczęście fabuła w końcu rusza z miejsca i w końcu mamy okazję zobaczyć tę Otchłań odmienianą przez wszystkie przypadki w poprzednich tomach. I po tych wszystkich zapowiedziach okazuje się, że jesteśmy w Morii. Ziew. No dobra, nie do końca w Morii, parę innych literackich i filmowych jaskiń też by się tam znalazło. Za to trudno byłoby znaleźć coś odkrywczego. Na dodatek całość wydaje się zbyt liniowa, prosta i oczywista zwłaszcza w porównaniu z przygotowaniami, które w pewnym sensie były osią całej serii.
Na powierzchni z kolei dostajemy jeden jedyny wątek, w którym coś się dzieje, czyli duet Ashi i Briara, połączonych co prawda durnotą fabularną, ale dobrze się sprawdzających jako specyficzny oddział polowy. Mimo, że ta część fabuły zawiera też więcej tortur, bezsensowych mordów i kastracji niż wszystkie tomy razem wzięte, to ta para bohaterów trochę ratuje obie części Otchłani. Dzięki nim dostajemy i akcję, i trochę konfliktu, i wojnę między narodami w pigułce. Za to nie mamy bezsensowych dyskusji i górnolotnych deklaracji, co jest miłą odmianą.
Pozostałe wątki to pozbawione tempa walki z pomniejszymi demonami, z rozdmuchanymi opisami tego, co już nie raz widzieliśmy w tej serii. Brakuje za to opisu i rozwinięcia wątku muszkietów. Muszkietów, które powinny zmienić taktykę wojska. Muszkietów, o które kiedyś pokłócili się Arlen z Leeshą. Wątku prochu, którego sekretu tak zajadle strzegły Zielarki. I co? No i teraz już mają pukawki i strzelają. I tyle.
I w sumie podobnie można podsumować cały finał. Zeszli do Otchłani. I tyle. Zakończenie mimo rozdmuchanych przygotowań jest banalne i sprawia wrażenie pociętego, jakby autorowi się strony w Wordzie jakimś cudem skończyły.
W pewnym momencie ginie jedna z ważniejszych postaci serii. I… nic. Rojer doczekał się międzynarodowej żałoby, hucznego pogrzebu, zastępu płaczących bohaterów i prawie że mauzoleum na Placu Czerwonym. A śmierć w trakcie misji ratowania ludzkości podpada pod kategorię: nie żyje to trudno, my żyjemy dalej. Co w sumie świetnie pokazuje brak wyważenia wątków w powieści.
Dobrnęłam do końca i cieszę się, że to był ostatni tom. Autor na razie nie zapowiada kontynuacji, a nawet jakby, nie zamierzam jej tykać nawet kijem.

Mimo początku będącego lekko nudnawym wstępem Brettowi udało się stworzyć ciekawy świat, który potrafił wciągnąć i zaciekawić. Szkoda tylko, że jedynie przez dwa tomy, a potem zaczął nudzić i irytować coraz bardziej. Jako całość cykl Demoniczny to średnie czytadło, które miało potencjał, ale niestety większość tego potencjału wylądowała w Pustynnej Włóczni. Kompletnie nie wiem czemu sporo portali, w tym zagranicznych, obwołało Malowanego człowieka (albo i cały cykl) książką dekady. Zdecydowanie nie jest to „odkrywcza”, „rewolucyjna”, „zmieniająca gatunek”, „wielka” literatura. Pierwsza połowa serii to sympatyczne czytadło, które potrafi wciągnąć, druga – orka na ugorze.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *