Rzadko kiedy książka jest mnie w stanie tak przerazić. Przestrzeni! Przestrzeni! przeraziła mnie potężnie. Napisana w roku 1963, przeczytana w 2020, jest aktualna w sposób przyprawiający o dreszcze. Historia przedstawiona przez autora rozgrywa się w 1999r. więc sięgając po nią byłam przekonana, że pochichoczę sobie nad kolejną wersją “przyszłości która się nie sprawdziła”. No cóż, nie sprawdziła się w 1999r. Za to niestety, zaczyna się sprawdzać w roku 2020.
Historia dzieje się w megalopolis w jakie zamienił się Nowy Jork. Zamieszkały przez 35 milionów ludzi, tonący w śmieciach, moloch jest dżunglą w której obowiązuje tylko jedna zasada – prawo pięści. W takim to “raju” żyje detektyw Andy Rush, jego przyjaciel Sol, utrzymanka Shirl czy młody tajwańczyk Biliy Chang. Każde z nich na swój sposób próbuje przetrwać w miejskim piekle i ocalić człowieczeństwo. A jest o to coraz trudniej. W koszmarnie przeludnionym mieście coraz częściej brakuje wody, jedzenie jest racjonowane, niemal nie działa służba zdrowia, a własny kąt do spania jest luksusem. Dość szybko dowiadujemy się dlaczego tak się dzieje – ziemia została po prostu wyexploatowana do cna. Nie ma już kopalin, woda w studniach się kończy, ziemia stepowieje, ludzi i przyrodę nękają piekielne upały, plony są coraz marniejsze, zwierzęta zostały praktycznie wybite. No może poza szczurami, bo te jak nie trudno się domyśleć mają się dobrze. I tak się dzieje na całym świecie – poza niewielkimi enklawami które odgrodziły się od reszty świata murami i zazdrośnie strzegą swoich zasobów, jak… Dania. Brzmi znajomo? Paskudnie znajomo. Wystarczająco znajomo, żeby czytać tę dystopię ze ściśniętym gardłem. I żeby darować autorowi pewien schematyzm, moralizatorstwo, nie do końca udane ( a w zasadzie nieudane ) zakończenie. Fabuła przytłacza postacie bohaterów, o których trudno coś powiedzieć poza tym, że wszelkie ich działania wcześniej czy później muszą doprowadzić do porażki. A oni chcą tylko lepiej żyć. Mieć za co jeść – jak Billy, mieć kogoś do kochania – jak Andy czy inni bohaterowie. Na tym tle wyróżniają się Sol – pamiętający dawne, dobre czasy ideowiec i Shirl – luksusowa utrzymanka. Obserwujemy z mieszanymi uczuciami ich życie, czy raczej to dance macabre udające życie, w którym nie ma dobrych rozwiązań i dobrych decyzji. Każda prowadzi do kolejnej porażki, kolejnego zawodu, coraz mocniej zaciska matnię. Czytelnik może tylko obserwować te zmagania i klnąć pod nosem. A po przeczytaniu ostatniej litery, może odłożyć książkę. Popatrzeć dookoła siebie i stwierdzić, że jest bogaczem. Bo ma wodę w kranie, jedzenie w lodówce, kupę ciuchów w szafie, masę (czasem całkiem zbędnych) gratów w domu. Potem może wyjrzeć za okno, sprawdzić kompletnie nie zimową temperaturę, przeczytać alert o przekroczonych normach pyłów ( i poczuć je we własnym nosie), przeczytać o pożarach w Australii i planach budowy kolejnego muru… i zrozumieć, że naprawdę nasz czas zaczyna się kurczyć…
Lektura obowiązkowa. Choć nieprzyjemna.