Pierwszy tom nowego cyklu Pożeracz słońc kupiłam trochę z przekory, bowiem w opisie redakcyjnym porównano Imperium do Diuny. A universum Diuny nie jest czymś, co mnie porwało. Przeczytałam, bo każdy fan sf powinien z Diuną się zmierzyć, ale zgodności charakterów w tym przypadku wysoki sądzie nie było. Z Imperium.. było inaczej. Odnalazłam w nim nie tylko powinowactwo z Diuną, ale również, a może przede wszystkim powinowactwo w moim ulubionym autorem czyli Brandonem Sandersonem. I to wystarczyło, abym wsiąkła w przedstawiony świat po uszy. I darowała autorowi wpady. Na pierwszy rzut oka, mamy do czynienia z bardzo klasyczną space operą. Ludzkość dawno temu opuściła zniszczoną Ziemię (klasyk) i skolonizowała gwiazdy (klasyk) wśród których natknęła się na złowrogą rasę z którą toczy niekończącą się wojnę (klasyk). Ale na razie nie widzimy żadnych działań owych straszliwych obcych. O Cielcinach przez większość książki się tylko gada. A gdy się pojawią… przynajmniej ja przeżyłam zawód. Autor się chyba za dużo naoglądał filmów o Predatorze.
Jeśli chodzi o Imperium Solarne zbudowane przez potomków kolonizatorów, to przypomina bardziej federację państewek feudalnych niż cokolwiek innego. Rytuały, ceremoniały dworskie, dyplomacja, dynastyczne małżeństwa, fanatyczny wszechobecny kościół. Honor na poziomie absurdalnym, nauka niby dozwolona, ale też w jakiejś części zakazana. I tylko zaplanowane dzieci ze sztucznej hodowli przypominają nam, że to wszystko dzieje się gdzieś w przyszłości. Bardzo nieprzyjemny świat, intrygujący a jednocześnie irytujący sztucznością. Cały czas miałam wrażenie, że oglądam jakieś przedstawienie teatralne w szkole podstawowej, z plastikowymi rekwizytami i dekoracjami z narzuty na tapczan.
Hadrian jest pierwszym synem hegemona. I jego następcą. Przynajmniej on tak uważa. Okazuje się jednak, że jego ojciec ma zupełnie inne zdanie na ten temat i inne plany wobec syna, który jest dla niego zbyt.. miękki. Hadrian ma udać się do Świętego Zakonu Terrańskigo i kształcić na… kogoś w rodzaju inkwizytora-dyplomaty. Rzecz jasna… buntuje się. Podejmuje próbę ucieczki (klasyk), która nie kończy się w sposób zaplanowany (klasyk!). I tu dopiero zaczyna się właściwa historia Hadriana. Rzucony w świat w którym jest nikim i niczym musi nauczyć się żyć w sposób bardzo odległy od tego, do którego przywykł (klasyk!). Od tego miejsca akcja przyspiesza, ale w dalszym ciągu nie powala. Autor niestety ma tendencję do bardzo drobiazgowych opisów, skupiania się na szczegółach, melodramatycznych deklaracji. Do zdecydowanych wad książki zaliczam również postacie pobocznych bohaterów. Są tak niekonkretni, że na dobrą sprawę mogłoby ich nie być. Przemykają jak cienie. Nic o nich nie wiemy, a czasem nie wiemy nawet po co są.
Jednak pomimo tych mankamentów książkę czytało mi się bardzo dobrze. Autorowi udało się połączyć klimat Diuny z klimatem znanym z książek Brandona Sandersona. A że jestem fanką tego ostatniego, to Ruocchio kupił mnie tym niemal bez reszty.
Czekam na kolejny tom