(3 / 5)Ta książka niby nie jest taka stara – napisana i wydana w roku 2021, a jednak czyta się ją, jakby była z innej epoki. Autor jest synem potomka greckich uchodźców osiedlonych w Polsce i Polki, wychował się w Polsce, tylko z matką i rodzeństwem – ale jego ojciec i część rodziny zamieszkali w Grecji, kiedy było to już możliwe (tamtejsza dyktatura nie wpuszczała do kraju tych, którzy uciekli po wojnie domowej i ich potomków do początku lat 80-tych). Młody Dionisios pierwszy raz pojechał do greckiej rodziny jako 18-latek – i został na granicy zidentyfikowany jako uchylający się od służby wojskowej. No bo – co prawda o tym nie wiedział, ale Grecja uważała, że jako syn Greka jest jej obywatelem. Do Grecji wjechał, ale nie mógł jej opuścić do czasu udowodnienia, ze w istocie jest Polakiem – kilka miesięcy załatwiania i sterta dokumentów. I tak miał szczęście, że nie został od razu wcielony…
Książka ma więc kilka planów czasowych – wczesne lata dwutysięczne, gdy Autor nie znał jeszcze greckiego, a musiał jakoś wypełnić sobie czas przymusowego tam pobytu, potem lata po greckim kryzysie, który zaczął się w 2008roku i końca nie widać. Na tym tle pojawia się działalność partii Złoty Świt – trochę nacjonalistów, trochę faszystów, na pewno bardzo populistów i twórców bojówek – dosyć niebezpiecznych, bo pobicia, podpalenia, morderstwa i do tego wielkie pobłażanie ze strony policji i generalnie państwa greckiego. Trzeci plan czasowy to już okres pandemii i jednocześnie koniec wielkiego procesu sądowego, zakończonego delegalizacją Złotego Świtu.
Książka jest niejednorodna – ni to reportaż, ni to polityczna agitka, ni to opis greckości jako takiej. Być może kluczem jest poszukiwanie własnej (podwójnej?) tożsamości – Autor rozmawia z Grekami (w tym własną rodziną), ale też z „nowymi Grekami” pochodzącymi z różnych stron świata – z Afryki, z Indii, ale też z Polski. Niby mają obywatelstwo, a przynajmniej prawo stałego pobytu – ale jednak nie są traktowani jak Grecy, zwłaszcza ci, którzy już na pierwszy rzut oka „nie wyglądają na Greka”. Tych – zwłaszcza parę lat temu, kiedy plenili się złociści – nawet policja zatrzymywała i legitymowała czasem po parę razy dziennie. Bo – nie da się ukryć – Grecja ma problem z migrantami, i to poważny. Oczywiście obóz na Lesbos, łodzie przypływające na kolejne wyspy – ale też przechodzenie przez graniczną rzekę Evros, co akurat jest sterowane przez Turków, którzy czasem przepuszczają tamtędy ludzi, a czasem nie. A z drugiej strony Autor rozmawia z członkami samozwańczych patroli „prawdziwych Greków”, które z bronią „myśliwską” w ręku patrolują samochodami ten nadgraniczny teren.
Książka jest trochę niespójna, ale może też pokazuje w ten sposób rozedrganie naszej rzeczywistości – siedem czy dziesięć lat temu to prehistoria, wczorajsza prawda dziś jest tylko hipotezą, a tożsamość, jeśli nawet istnieje, to jest niezbyt uchwytna. A tytuł – cóż, pytanie „gdzie jest najpiękniejszy zachód słońca” jest po prostu częścią egzaminu dla kandydatów do greckiego obywatelstwa. I należy na nie odpowiedzieć – na Santorini. Nie inaczej!
Czy więc warto tę książkę przeczytać? Ja byłem trochę rozczarowany, bo liczyłem na opis zwykłego greckiego życia gdzieś w zaułkach dalej od Akropolu albo na wyspach po sezonie turystycznym a mniej polityki. Z drugiej jednak strony – warto wiedzieć trochę więcej, kiedy jedzie się tradycyjnym szlakiem polskiego turysty od Meteorów do Kanału Korynckiego. Jak zwykle – produkt turystyczny to jedno, a prawdziwe życie dzieje się na zapleczu…